Nad
bezkresną połacią antarktycznych śniegów słońce wisiało już
nisko. Niebo wciąż było względnie jasne, ale przy horyzoncie
rozciągał się żółty pas zachodu. Rozległ się furkot i zza
linii wzgórza wyłonił się kołysany przez wiatr helikopter. W
kabinie znajdowało się dwoje ludzi.
– Wow...
A więc to jest jezioro Wostok! – powiedziała z zachwytem Ingrid.
Pod
nimi rozciągało się gigantyczne, owalne pole wiecznego lodu,
otoczone białymi wzniesieniami. Musiało mieć w przybliżeniu 200
na 50 kilometrów. Przy jednym z brzegów znajdowała się baza –
podłużny budynek, wysoka wieża wiertła i kilka pojazdów, z tej
wysokości wyglądających jak zabawki.
– Niesamowite
– dodała.
Ingrid
była szczupłą blondynką o typowo skandynawskiej urodzie. Na nosie
miała okulary w grubych oprawkach. Obok niej, w dużym hełmofonie,
siedział pilot.
– Poczekaj,
aż zrobi się ciemno – skomentował.
Spojrzała
na niego pytająco, ale on tylko uśmiechnął się tajemniczo i
wskazał ruchem głowy na horyzont. Słońce właśnie schowało się
za wzgórzem i na niebie pokazały się gwiazdy. Ingrid przeniosła
wzrok na jezioro... i oniemiała.
Pod
grubą na cztery kilometry lodową taflą rozciągała się jaskrawo
świecąca cienka sieć, o strukturze tak skomplikowanej, że trudno
ją było ogarnąć umysłem.
– O
mój Boże... – wykrztusiła wreszcie. – Co to jest...?
Andriej
spojrzał na nią uważnie i powiedział tylko:
– Tego
właśnie masz się dowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz