Mroźna otchłań, cz. 7 z 8
Ingrid
rzuciła się do ucieczki. Na oślep wypadła przez drzwi do garażu,
zatrzasnęła je za sobą i przywarła do nich plecami, dysząc
ciężko.
Wyciągnęła
latarkę i omiotła światłem pomieszczenie. Było duże. Na środku
stały dwa pojazdy gąsienicowe, a przy ścianach i gdzieniegdzie
pomiędzy nimi poustawiane były metalowe beczki i plastykowe
skrzynie.
Ingrid
wywróciła i przeturlała pod drzwi stojącą najbliżej beczkę i
wskoczyła do jednego z pojazdów. Z hali magazynowej dochodziły
odgłosy miotającego się stwora.
Chwyciła
radio, ale było w nim słychać jedynie szum szalejącej na zewnątrz
zawieruchy.
W
stacyjce był kluczyk. Przekręciła go, żeby odpalić silnik. Może
chociaż podjedzie pod drzwi i zablokuje wejście.
Na
panelu zapalił się napis: NO FUEL.
Natychmiast
wyskoczyła z kabiny i przebiegła do drugiego ciągnika. Rozległ
się łomot. Potwór dobijał się do zabarykadowanych drzwi. Serce
waliło jej jak szalone.
To
samo. NO FUEL i szum śnieżycy. Gdzie do cholery podziało się
paliwo?!
Drzwi
z łoskotem wpadły do środka i w ciemności ukazał się ułożony
z zielonych żył kształt monstrum. Jego grzbiet unosił się i
opadał, gdy stworzenie wdychało i wypuszczało powietrze.
Ingrid
poczuła pokusę, żeby zapalić reflektory ciągnika i ujrzeć
przerażające oblicze stworzenia, które prawdopodobnie za chwilę
odbierze jej życie. Ale paraliżował ją strach.
I
nagle stało się. Pstryk! i światła w całym garażu
zapaliły się. Ingrid wpatrywała się oniemiała w zlepioną z
trójki ludzi istotę o umięśnionym, opiętym ludzką skórą
grzbiecie, sześciu pięciopalczastych odnóżach i tej głowie...
tak przerażającej głowie – zdeformowanej, z trzema parami oczu i
pionowo usytuowanym otworem gębowym.
Stworzenie
ukazało wyrastające z przekrwionych dziąseł kły i wycofało
ciężar ciała, szykując się do skoku. Ingrid zacisnęła zęby i
zamknęła oczy, przygotowując się na śmierć, gdy niespodziewanie
usłyszała kolejne pstryk!, a potem coś jakby odgłos
deszczu i poczuła charakterystyczny zapach benzyny.
Otworzyła
oczy. Monstrum stało w strugach lejącej się z przeciwpożarowych
zraszaczy benzyny z groteskowym wyrazem zdezorientowania na pysku.
Nagle huknęło, błysło i bestia stanęła w ogniu.
Ingrid
obejrzała się. Na najwyższej skrzyni w rogu garażu stał profesor
Morimoto, trzymając wyrzutnię flar ratunkowych w pozycji rasowego
strzelca. Odrzucił ją i zaczął gramolić się na dół, dając
Ingrid znak, aby ruszyła za nim.
Potwór
ryczał przeraźliwie, zwijając się w płomieniach. Ingrid i
profesor sforsowali drzwi garażu, wybiegając na śnieżycę. Nie
zważając na mróz, dobiegli do helikoptera.
Morimoto
założył hełm i odpalił silnik. Śmigło poszło w ruch i
profesor poderwał maszynę, rzucaną na wszystkie strony przez
szalejący wiatr.
– Profesorze!
– krzyczała Ingrid. – Nie możemy lecieć w taka pogodę!
Mężczyzna
zignorował jej słowa. Trzymając z całej siły drążek, zaczął
mówić:
– Te
biourządzenia przetrwały milion lat pod bryłą lodu, ale nie mogły
być odporne na wysoką temperaturę. Wiedziałem to od początku.
Wyłączyłem zasilanie, żeby było widać zarażonych,
przepompowałem całe paliwo z pojazdów do układu przeciwpożarowego
i...
Helikopterem
wstrząsnęło, gdy znajdująca się już spory kawałek za nimi baza
wyleciała w powietrze.
– O
mój Boże... – Ingrid odwróciła wzrok. – Ale... co będzie z
nami?
Japończyk
przez chwilę milczał. A potem jednym ruchem wyłączył silnik.
Kokpit zgasł, śmigło ucichło i zaczęli pikować w dół.
– Nie
mogę pozwolić na to, by ktokolwiek przeniósł choćby jedną
cząstkę tego czegoś do cywilizacji, doktor Johansson. Po prostu
nie mogę – powiedział z niezmąconym spokojem.
– Nie,
profesorze, proszę! Nieeeeee...!