– Jasna cholera, ale zimno! – mężczyzna w T-shircie potarł ramiona. Jeszcze nigdy w LA nie było takiego mrozu. Przednią szybę jego Challengera pokrył szron. W nocy musiały być chyba mniej niż 32 stopnie!
Popatrzył z niedowierzaniem na swój samochód, zaparkowany obok rozłożystej erytriny i pokręcił głową. Wyszukał gdzieś w schowku skrobaczkę – jeszcze nieużywaną – i, trzęsąc się z zimna, zaczął zdejmować ze szkła cienką białą warstwę.
Już skończył i chciał wsiąść do auta, gdy, w mgnieniu oka, całą szybę pokryła kolejna warstwa szronu.
Zaklął i sięgnął gołą ręką, by zetrzeć to cholerstwo, ale ledwie go dotknął, poczuł w dłoni przeszywający ból. Odskoczył jak oparzony i upadł na parkingowy asfalt. Jego przedramię, zmrożone na kamień, oderwało się i roztrzaskało o ziemię w drobny mak. Mężczyzna krzyknął i przycisnął zsiniały kikut do piersi.
W tej samej chwili rozległ się chrzęst i szron pokrył cały samochód. Challenger osiadł z jękiem, jakby puściły naraz wszystkie łączenia.
Białe paskudztwo przeniosło się na asfalt. Mężczyzna widział, jak dywan szronu rozrasta się, zmierzając w jego stronę.
Miał dużo szczęścia – zemdlał na chwilę przed tym, gdy dopadła go śmierć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz