Zaraza, cz. 4 z 6
Londyn
Dwaj rośli pielęgniarze rozhuśtali ciało i wrzucili je bezceremonialnie na wózek. Wylądowało z mokrym plaśnięciem na stercie innych zwłok. Wyglądało okropnie. Do połowy przeżarta czernią twarz wznosiła zakrwawione oczy i rozdziawiała bezzębne usta ku szaremu niebu. Mężczyźni popchnęli drewniany wehikuł i ten zaczął się toczyć ze stukotem po londyńskich kocich łbach. Szczury uciekały spod kół na wszystkie strony, piszcząc.
Nad miastem unosił się zapach siarki, żywicy i ziół. Palono je w ogniskach, żeby oczyścić powietrze – ale tak naprawdę po to, by złagodzić wszechobecny fetor rozkładu. Jeremy wciągał ten zapach w nozdrza i płakał. Dorosły mężczyzna opadł na kolana przed zatrzaśniętą na głucho miejską bramą i łkał jak dziecko. On był tutaj, w mieście, a jego nowo poślubiona żona na zewnątrz, w prowizorycznym szpitalu dla zarażonych. Lekarze w przypominających ptasie dzioby maskach dowozili im opatrunki, jedzenie i leki. Ale on wiedział, że Anna już nie wróci. Nikt stamtąd nie wracał.
Jego przyjaciel położył mu rękę na ramieniu i spojrzał na niego ze współczuciem. Szybko jednak odwrócił wzrok, nie mogąc znieść jego cierpienia. Patrzył teraz, jak zabijają deskami kolejny dom i wywożą z niego kolejne ciało. To był chyba ten starzec, który zimą głosił złą nowinę na jarmarku. Jego skórę pokrywały lśniące czerwone plamy; palce rąk sczerniały, jakby ktoś przypalił je ogniem.
Mężczyzna zamknął oczy i zgrzytnął zębami, po raz kolejny opanowując zbliżający się atak paniki. Zacisnął mocniej palce na ramieniu Jeremy'ego i powiedział, najspokojniejszym głosem, na jaki mógł się zdobyć:
– Nie martw się. Jutro ostatni dzień karnawału. Wielkie święto...
A dżuma zbierała żniwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz