Bestia Króla Artura, cz. 3 z 6
Jechali powoli, pozwalając koniom jak najdogodniej stawiać kroki w przykrytym dywanem mchu leśnym poszyciu. Siedem koni – siedmiu jeźdźców. Albert, lord Ollford, książę Łakrow i baron von Pless z przodu, z tyłu zaś – hrabiowie Montanti, Van Heiden i de La Force. W powietrzu czuć było wilgoć i zapach rozkładającej się roślinności, a spomiędzy gałęzi sączyło się posępne przedpołudniowe światło.
W lesie było tak cicho, że mężczyźni niemal słyszeli swoje oddechy.
– A zatem mówi pan – zwrócił się Van Heiden do Phillippe'a – że nie zabraliśmy psów ani służby, ponieważ...?
– Ponieważ tutejsza zwierzyna jest na tyle płochliwa, że z całym tym tumultem na pewno byśmy nic nie upolowali.
– Ach! Doprawdy – wtrącił Montanti, odgarniając zwisającą pałąkowato gałąź – Pan musi pochodzić z niezwykle starego rodu, znając miejsca takie jak to, panie de La Force!
Usłyszawszy to, Phillippe uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie.
– Nie ze starszego niż pan.
– Och, familje każdego z nas sięgają przecież zarania dziejów, nieprawdaż, hrabio Van Heiden? – ekscytował się Montanti.
– Zarówno przodkowie pana, jak i pana Van Heidena, jeszcze w VI wieku brali udział w wojnie przeciw Celtom – skwitował Phillippe swym melodyjnym głosem.
Van Heiden, jasnoskóry mężczyzna o żółtych włosach, poruszył się nieznacznie w siodle i zapytał nieśmiało:
– Czy... czy pan uważa się za Celta?
Nagle konie zaczęły parskać i stanęły, rozglądając się z niepokojem na boki.
Książę Łakrow trącił wierzchowca nahajką, Albert pogładził swojego uspokajająco po grzywie. Nic to nie dawało. Zwierzęta nie chciały iść dalej.
W końcu Albert zsiadł z konia.
– W pobliżu musi znajdować się zwierzę, które je wystraszyło. Dalej pójdziemy pieszo.
– Zostanę z nimi – zaoferował się Van Heiden, po czym wszyscy w milczeniu zsunęli się z siodeł.
Kiedy już każdy sprawdził, czy jego fuzja jest odpowiednio nabita, Albert dał znak, aby podążyli za nim. Lekko przygarbieni, ruszyli gęsiego pomiędzy omszałymi dębami. Po chwili Albert de Chevreuse przystanął, aby wskazać towarzyszom świeże zadrapania na korze lipy, po czym poszli dalej. Musieli być już niedaleko.
Stopniowo z głuchej ciszy zaczął wyłaniać się jednostajny szum. Stawał się coraz głośniejszy, aż zorientowali się, że dochodzą do strumienia.
Stanęli nad brzegiem. Rzeczka leniwie opływała zielonkawe głazy, sunąc pod sklepieniem ze splecionych gałęzi drzew. Trochę dalej wpadała do ciemnego otworu jaskini, aby weń zniknąć.
Phillippe skinął w stronę wejścia do groty, szepcząc:
– To Grota Artura... Według legendy, tu właśnie mieszkał.
Z wnętrza jaskini dobiegł hałas. Niespieszne, chaotyczne szuranie odbiło się echem od skalnych ścian.
Mężczyźni zamarli w bezruchu, wytężając uwagę.
Cisza.
Nagle z groty wyskoczyło potężne cielsko i, wzbijając dokoła fontanny wody, popędziło prosto w ich kierunku.
Zapanował chwilowy chaos. Ollford jako pierwszy złożył się do strzału, a za nim to samo zrobili pozostali panowie.
Włochaty kształt poślizgnął się i upadł ciężko w poprzek strumienia.
Gdy echo wystrzałów ucichło, zbliżyli się, by spojrzeć na leżące w wodzie zwaliste truchło.
Ustrzelili ogromnego dzika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz