Francja, rok 1838
Księżyc był zamglony, a to nie wróżyło nic dobrego. Jutro znów będzie padać i droga przez las stanie się jeszcze bardziej mokra i grząska. I znowu przez tę drogę trzeba będzie przeprowadzić wóz pełen bali. A wszystko po to, by zaspokoić pana hrabiego, który bywa tu zaledwie kilka razy w roku, lecz każe dbać o wiejski domek, jakby co dzień przyjmował weń gości.
Tymczasem jednak Baudouin wracał zmęczony tą właśnie drogą; drogą, którą jutro wozić będzie drewno na opał, a którą pokonuje codziennie, bo jako jedyny z całej służby mieszka nie w Huelgoat, ale we własnej chacie na Czarciej Polanie.
Bo lubi samotność.
Znał tę drogę lepiej niż ktokolwiek inny. Pamiętał każdy stary dąb, każdy korzeń, który wychynął spod ziemi, czekając, aż podróżny nieopatrznie postawi nań stopę.
Tyle, że tu nie było podróżnych. W tym ciemnym lesie nie stukał żaden dzięcioł, nie kukała żadna kukułka. Nawet nocą nie uświadczyłbyś wołania sowy ni puchacza. Tak i teraz Baudouin słyszał tylko własne kroki, chlupiące w mieszaninie liści i błota.
I ten dziwny szelest pomiędzy nimi.
Przystanął i jął nasłuchiwać, lecz panowała zupełna cisza. Rozmazany księżyc wyglądał zza gałęzi ogromnego platanu, z którego wiatr strącił już chyba połowę liści. Był to widok nader ponury, a ponieważ nic się dokoła nie działo, Baudouin'a zaczęła obejmować senność.
Otrząsnąwszy się z niej, ruszył czym prędzej przed siebie, by jak najszybciej być w domu i ogrzać się przy cieple kominka.
Jakie to szczęście, że pamięć pozwala mu zdążać tą leśną ścieżką niemal po omacku, bo i lampy w całym tym roztargnieniu i zmęczeniu wziąć dzisiaj zapomniał.
Ech, nie trzeba było może na koniec raczyć się winem ze stajennym. Ale Baudouin przepada za Chinon, takiej okazji nie mógł sobie odmówić. Kiedy skosztujesz kieliszek Chinon, nie sposób się powstrzymać, by nie sięgnąć po następny.
Usłyszał głuchy szelest i coś mignęło mu przed oczami. Kilka kroków przed nim ciemny kształt dał susa w poprzek alejki.
Baudouin naprężył się jak suseł, który zwietrzył drapieżnika. Odruchowo sięgnął ręką do pasa, ale nie miał niczego, czym mógłby się bronić. W skupieniu próbował wychwycić najmniejszy szelest. Kto się ku niemu skradał? Bandyta czy dziki zwierz?
Światło księżyca zgasło, przesłonięte czarną chmurą. Baudouin został sam w całkowitej ciemności.
Lecz czy na pewno sam?
Poczuł na szyi gorący, wilgotny oddech. Odwrócił się dokładnie w chwili, gdy chmura odsłoniła źródło bladej poświaty, by w ułamku sekundy zobaczyć tuż przy swojej twarzy szeroko rozwartą paszczę.
A był to ostatni widok w jego życiu, gdyż ostre jak sztylety kły zatopiły się w głowie Baudouin'a, miażdżąc z trzaskiem kości jego czaszki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz