Droga przez śniegi, cz. 2 z 6
Tajga rozciągająca się przed nami, była bezlitosna. Smukłe sosny i modrzewie rosły z rzadka, a te, które rosły, osiadały pod ciężarem śniegu. Hen, daleko, majaczyły lodowate szczyty gór, rozpostarte na całej szerokości horyzontu. Gdy zobaczyłem ten krajobraz w pierwszym blasku słońca, poczułem jak narasta we mnie strach – wielki strach przed wędrówką, której mogę nie przetrwać. Dziwiłem się bardzo, że wzięli mnie ze sobą. Mnie, słabego i wykończonego miesiącami katorżniczej pracy, a przecież od dziecka nie należałem do hardych. Ale byłem im wtedy tak bardzo wdzięczny...
Było nas pięciu. Otuleni w koce i wydarte zmarłym współwięźniom łachmany, brodziliśmy po kolana w zimnym śniegu. O ile było to możliwe, szliśmy drogą. Ale wszędzie tam, gdzie kluczyła na otwartej przestrzeni, zbaczaliśmy z niej i wędrowaliśmy wzdłuż linii lasu, ryzykując ugrzęźnięcie w niewidocznym bagnie.
Żena był niski i silny. Najmocniejszy z nas wszystkich, dlatego każdy go słuchał. Drugi był Pietrek. Miał zmysł przewodnika. Nim trafił do gułagu, polował na zające i dzięki temu wiedział, jak poruszać się w tajdze. Wadim i Sosza nie wyróżniali się niczym szczególnym poza tym, że pierwszy miał jedno ucho krótsze, a drugiemu brakowało palca u lewej dłoni, zaś obydwie te ułomności były wynikiem odmrożeń. No i, trzymali się zawsze razem, jak bracia.
Ja byłem najsłabszy i zupełnie do nich nie przystawałem. Przed kołchozem pracowałem jako nauczyciel i ani mi w głowie były bójki albo pijatyki, o których nie raz się nadowiadywałem od nowych przecież towarzyszy. Szedłem tylko za nimi, starając się nadążyć, i słuchałem, jak śnieg skrzypi pod moimi podartymi butami.
Było popołudnie, kiedy dostrzegliśmy trzy nitki dymu unoszące się nad lasem.
– To wioska – powiedział Pietrek.
Moi czterej kompani ożywili się i Żena kazał każdemu oderwać po gałęzi. Postanowili iść do wioski, lecz mi przykazali zostać i czekać. Nie chciałem, bo bałem się, że nie wrócą. Gdy jednak Żena spojrzał na mnie srogo, wiedziałem już, że lepiej nie ruszać się z miejsca.
Ale nie wytrzymałem. Gdy odeszli, odczekałem chwilę, a potem ruszyłem po ich śladach, bardzo dobrze widocznych w świeżym śniegu. Ukryłem się za podwójną brzozą i patrzyłem, jak uzbrojeni w ciężkie gałęzie krążą pomiędzy trzema szałasami. Wadia zajrzał do jednego z nich i po chwili wyciągnął krzyczącą dziewczynę, miała może siedemnaście lat. Była taka piękna, delikatna, przypominała mi siostrę... Szarpała się z Wadimem i biła go wolną ręką, ale ten uciszył ją siarczystym uderzeniem w twarz i wepchnął z powrotem do namiotu. A potem sam wszedł do środka, rozpinając przy tym spodnie.
Pozostali mężczyźni zarechotali, a ja... Ja powinienem był coś zrobić, zaprotestować, ale instynkt samozachowawczy wziął we mnie górę, więc zerwałem się i uciekłem. Biegnąc przez las, słyszałem za plecami jeszcze jakiś wrzask, jakby płacz dziecka, jednego, a może dwojga...
Moi towarzysze wrócili jakiś czas później. Powiedzieli, że mieli szczęście, bo w wiosce nie było akurat mężczyzn i kobiety poczęstowały ich mięsem. To mówiąc, pokazali wypchany skórzany wór, po czym dali mi go, abym go niósł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz