Przedmieścia Londynu, wczesna jesień roku 1665
Devin odsunął ciężki od wilgoci liść paproci i wszedł na polanę. Błoto chlupnęło pod jego obutą w skórzany but stopą. Zaklął po mieszczańsku. Jedyna para butów w suterenie, niech to diabli. Znowu będą się suszyć do niedzieli.
Zaklął i natychmiast zakrył usta dłonią. Lepiej nie rzucać przekleństw; nie teraz. To złe czasy, a i pogoda nie wróży nic dobrego. Pies szczeknął, jakby chcąc przyznać mu rację. We mgle sięgającej do pasa prawie nie widział tego czworonoga.
Devin włóczył się po nocach, by zdobyć cokolwiek do jedzenia, co pozwoli im przetrwać zimę. Dzieciaki bogatych kupców zawsze wyrzucą za miastem coś, czym można się pożywić. Choć, w tym roku nie jest najlepiej. Deszcze i burze zniszczyły niemal wszystkie plony na wsiach. Ludzie mówią, że zbliża się koniec świata. Oj, to złe czasy, złe...
Jego kroki chlupały raz za razem, gdy brnął przez środek mokradła, którego wcześniej nie było. Księżyc przedzierał się przez ciemne chmury, a przy ziemi wiła się mgła. Było pusto i ponuro i tylko komary kotłowały się chmarami, a żaby rechotały donośnie. Wyjątkowo dużo w tym roku tego robactwa.
Powiał wilgotny wiatr i, tuż obok, płaszcz mgły rozerwał się. Devin zobaczył, jak burek węszy z nosem przy ziemi i nagle daje susa, znikając w mlecznobiałej masie.
Zagwizdał na niego.
Pies nie wracał. Dało się jednak słyszeć coś, jakby mlaskanie.
Devin ruszył w jego kierunku. Brnął po pas we mgle, próbując choć trochę rozgarnąć ją rękami.
Wreszcie mokre obłoki urwały się, ukazując rozległe bagnisko. W jego nozdrza uderzył przerażający odór.
Nie był to na pewno zapach bagna.
Mężczyzna spojrzał w dół. U jego stóp burek obgryzał goleń na wpół zanurzonego w moczarze człowieka. Ciało było pokryte bąblami i w połowie przegniłe. Wymęczone oblicze zaczęło się już rozkładać, ale po strzępach ubrania widać było wyraźnie, że nie jest to człowiek z tych okolic.
Devin przeżegnał się i rozejrzał nerwowo. Przykucnął, podniósł większy kamień, zamknął oczy i opuścił go na głowę zwierzęcia. Powtarzał ciosy tak długo, dopóki pies nie przestał się ruszać. Wtedy wstał, wyrzucił kamień i złapał się za głowę. Gdzieś w oddali zahuczała sowa. Devin po raz kolejny przeżegnał się.