22 gru 2011

ZARAZA, cz. 1 z 6

Przedmieścia Londynu, wczesna jesień roku 1665

Devin odsunął ciężki od wilgoci liść paproci i wszedł na polanę. Błoto chlupnęło pod jego obutą w skórzany but stopą. Zaklął po mieszczańsku. Jedyna para butów w suterenie, niech to diabli. Znowu będą się suszyć do niedzieli.

Zaklął i natychmiast zakrył usta dłonią. Lepiej nie rzucać przekleństw; nie teraz. To złe czasy, a i pogoda nie wróży nic dobrego. Pies szczeknął, jakby chcąc przyznać mu rację. We mgle sięgającej do pasa prawie nie widział tego czworonoga.

Devin włóczył się po nocach, by zdobyć cokolwiek do jedzenia, co pozwoli im przetrwać zimę. Dzieciaki bogatych kupców zawsze wyrzucą za miastem coś, czym można się pożywić. Choć, w tym roku nie jest najlepiej. Deszcze i burze zniszczyły niemal wszystkie plony na wsiach. Ludzie mówią, że zbliża się koniec świata. Oj, to złe czasy, złe...

Jego kroki chlupały raz za razem, gdy brnął przez środek mokradła, którego wcześniej nie było. Księżyc przedzierał się przez ciemne chmury, a przy ziemi wiła się mgła. Było pusto i ponuro i tylko komary kotłowały się chmarami, a żaby rechotały donośnie. Wyjątkowo dużo w tym roku tego robactwa.

Powiał wilgotny wiatr i, tuż obok, płaszcz mgły rozerwał się. Devin zobaczył, jak burek węszy z nosem przy ziemi i nagle daje susa, znikając w mlecznobiałej masie.

Zagwizdał na niego.

Pies nie wracał. Dało się jednak słyszeć coś, jakby mlaskanie.

Devin ruszył w jego kierunku. Brnął po pas we mgle, próbując choć trochę rozgarnąć ją rękami.

Wreszcie mokre obłoki urwały się, ukazując rozległe bagnisko. W jego nozdrza uderzył przerażający odór.

Nie był to na pewno zapach bagna.

Mężczyzna spojrzał w dół. U jego stóp burek obgryzał goleń na wpół zanurzonego w moczarze człowieka. Ciało było pokryte bąblami i w połowie przegniłe. Wymęczone oblicze zaczęło się już rozkładać, ale po strzępach ubrania widać było wyraźnie, że nie jest to człowiek z tych okolic.

Devin przeżegnał się i rozejrzał nerwowo. Przykucnął, podniósł większy kamień, zamknął oczy i opuścił go na głowę zwierzęcia. Powtarzał ciosy tak długo, dopóki pies nie przestał się ruszać. Wtedy wstał, wyrzucił kamień i złapał się za głowę. Gdzieś w oddali zahuczała sowa. Devin po raz kolejny przeżegnał się.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 2 z 6

Londyn, styczeń roku 1666

Starzec w wysokim kapeluszu, wyblakłym płaszczu i bryczesach stał na jarmarcznym podium i nawoływał, unosząc nad głową laskę jak Mojżesz. Już piąty dzień z kolei rozprawiał o znakach; o tym, że nadchodzi najgorsze. A ludzie go słuchali. Nawet dystyngowane pary z możnych domów, choć udawały, że przechodzą obojętnie, oglądały się ukradkiem.

Burze niszczące plony! Mgły i chłody latem! Plaga wszelkiego robactwa! – wołał starzec – Wiatr z południa, który niesie wilgoć. A do tego grzmot w pierwszych dniach stycznia! Czy nie widzicie? Czy nie widzicie tych znaków?

Zgromadzeni na placu Smithfield słuchacze wydali pomruk aprobaty. Mężczyźni kiwali głowami; kobiety zakrywały usta dłońmi, zdjęte trwogą. W to zimne przedpołudnie wszyscy wiedzieli, że ten człowiek mówi prawdę. Wiedzieli, że ma rację. I byli śmiertelnie przerażeni.

Teraz już wiecie! – kontynuował natchniony mówca – Teraz już wiecie, że nie bez powodu psy spuszczają pyski ku ziemi i wyją; nie bez powodu sowy w parkach huczą w środku dnia. Teraz wiecie... że zbliża się ZARAZA.

Gdzieś spomiędzy zakrywających niebo śniegowych chmur rozległ się głuchy grzmot.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 3 z 6

Kanał La Manche, początek marca 1666 roku

Dłoń kreśliła linię z precyzją, mimo że kutrem bujało, jak łupiną orzecha. To była ostatnia linia. Wszystko się zgadzało. Atramentowe kreski, tworzące na papierze sieć skomplikowanych wzorów, przecinające się i łączące pod różnymi kątami, wyraźnie zbiegały się w jeden gruby węzeł.

Statkiem ponownie szarpnęło i kreślarz oderwał pióro od kartki, by nie powstał kleks. Deski kadłuba zaskrzypiały; lampa naftowa wisząca pod stropem obróciła się niemal wokół własnej osi. Po chwili wszystko się uspokoiło i wprawna ręka dokończyła kreskę, prowadząc ją w sam środek czarnego kłębowiska. Tak, wszystko się zgadzało. Nie mógł się mylić. To właśnie jest miejsce, do którego zdąża.

Drzwi ładowni otworzyły się gwałtownie i do środka zajrzał przemoczony rybak.

Możesz zbierać swoje rzeczy, księże – powiedział po francusku – Przybijamy do wybrzeża Anglii.

Pasażer uniósł głowę znad kartki.

Gdzie dokładnie?

Folkestone.

Jak daleko jest stamtąd do Londynu?

Marynarz podrapał się w mokrą czuprynę.

Pewnie jakieś siedemdziesiąt mil. Możesz tam dotrzeć w ciągu dwunastu godzin, jeśli będziesz miał dobrego konia. A za sumę, którą mi zapłaciłeś, mogę dla ciebie takiego zdobyć.

Mężczyzna w habicie przytaknął i zatopił się w myślach.

Tak, nie mógł się mylić. To było tam. To jego misja od Boga.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 4 z 6

Londyn

Dwaj rośli pielęgniarze rozhuśtali ciało i wrzucili je bezceremonialnie na wózek. Wylądowało z mokrym plaśnięciem na stercie innych zwłok. Wyglądało okropnie. Do połowy przeżarta czernią twarz wznosiła zakrwawione oczy i rozdziawiała bezzębne usta ku szaremu niebu. Mężczyźni popchnęli drewniany wehikuł i ten zaczął się toczyć ze stukotem po londyńskich kocich łbach. Szczury uciekały spod kół na wszystkie strony, piszcząc.

Nad miastem unosił się zapach siarki, żywicy i ziół. Palono je w ogniskach, żeby oczyścić powietrze – ale tak naprawdę po to, by złagodzić wszechobecny fetor rozkładu. Jeremy wciągał ten zapach w nozdrza i płakał. Dorosły mężczyzna opadł na kolana przed zatrzaśniętą na głucho miejską bramą i łkał jak dziecko. On był tutaj, w mieście, a jego nowo poślubiona żona na zewnątrz, w prowizorycznym szpitalu dla zarażonych. Lekarze w przypominających ptasie dzioby maskach dowozili im opatrunki, jedzenie i leki. Ale on wiedział, że Anna już nie wróci. Nikt stamtąd nie wracał.

Jego przyjaciel położył mu rękę na ramieniu i spojrzał na niego ze współczuciem. Szybko jednak odwrócił wzrok, nie mogąc znieść jego cierpienia. Patrzył teraz, jak zabijają deskami kolejny dom i wywożą z niego kolejne ciało. To był chyba ten starzec, który zimą głosił złą nowinę na jarmarku. Jego skórę pokrywały lśniące czerwone plamy; palce rąk sczerniały, jakby ktoś przypalił je ogniem.

Mężczyzna zamknął oczy i zgrzytnął zębami, po raz kolejny opanowując zbliżający się atak paniki. Zacisnął mocniej palce na ramieniu Jeremy'ego i powiedział, najspokojniejszym głosem, na jaki mógł się zdobyć:

Nie martw się. Jutro ostatni dzień karnawału. Wielkie święto...

A dżuma zbierała żniwo.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 5 z 6

Okolice Londynu

W świetle ogniska raz jeszcze spojrzał na dla siebie tylko zrozumiałą mapę. Wszystkie najważniejsze linie zbiegały się w tym punkcie, nie mogło być mowy o pomyłce. Informacje, które pozyskiwał, były dokładne i wiarygodne – bo dobrze opłacane. Przemierzył całą Europę. Zaznaczył wszystkie siedliska dżumy i drogi, którymi się rozprzestrzeniała. Mapa wyraźnie wskazywała, że newralgiczny punkt zarazy znajduje się właśnie tu.

Popatrzył na ciemny horyzont, który rozświetlała łagodna łuna – znak, że znajduje się tam miasto. Następnie przeniósł wzrok na śpiących wokół ogniska członków karawany.

To dobrze, że się do nich przyłączył. W czasie zarazy bramy miejskie są zamknięte, ale przecież jutro jest Karnawał. Na pewno wpuszczą grajków.

Siedział pogrążony w myślach jeszcze przez chwilę, po czym zwinął kartkę, otulił się mocniej materiałem habitu i również ułożył do snu.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 6 z 6

Londyn, nazajutrz

Kamienice stały milczące w mdłym świetle marcowego popołudnia. Ulica tchnęła pustką. Wtem, zza rogu piekarni wyłonił się człowiek w pstrokatym stroju trefnisia. Podskoczył parę razy, aż frędzle jego czapki zawirowały, po czym dał znak. Za nim ukazała się orkiestra. Trębacze zadęli w trąby; dobosze wybili rytm. Parada ruszyła. Natychmiast drzwi kamienic pootwierały się i wysypali się z nich barwnie ubrani ludzie. Zaczęli śpiewać i tańczyć, a wszyscy mieli na twarzach powykrzywiane karnawałowe maski.

Pochody i parady rozprzestrzeniły się po całym mieście. Londyńczycy oddali się niczym nie skrępowanej zabawie. W bramach turlały się puste bukłaki po winie, na placach dudniły bębny i brzęczały mandoliny; w parkach ludzie spółkowali ze sobą, nie bacząc, czyja twarz kryje się pod maską... a ze szpar zabitych deskami okien patrzyli z żalem ci, którzy mogli być zarażeni – ci, których objęto kwarantanną.

Gdy zapadł zmrok, przed pałacem pojawili się król i królowa – i rozbrzmiała najwspanialsza orkiestra, i rozpoczęła się najpiękniejsza parada w mieście. A kiedy w niebo wystrzeliły fajerwerki, wśród okrzyków i owacji nikt nie zauważył, że oprócz sztucznych ogni wzniecił się również ogień prawdziwy. Piekarnia przy Pudding Lane stanęła w płomieniach, a pierwsze podmuchy ciepłego wiosennego wiatru rozniosły ogień po całym mieście. Ludzie krzyczeli żałośnie, stłoczeni na placach, i tratowali węglące się ciała, by potem sami, potykając się, zapalać się od nich, aż skóra na ich rękach, torsach i twarzach pokrywała się krwawymi bąblami i odchodziła skwierczącymi płatami.

Ogień zbierał żniwo.

*

W czasie Wielkiego Pożaru w 1666 roku Londyn doszczętnie spłonął. Ogień wytępił roznoszące dżumę szczury i zatrzymał rozprzestrzeniającą się od poprzedniego roku zarazę.

Nieliczni spośród ocalałych mówili, że gdzieś przy Pudding Lane widziano szalonego księdza z płonącą żagwią w dłoni...

Koniec

Wciąż uważasz, że zabijanie nie jest przyjemne? Przeczytaj Zło to pojęcie względne

22 paź 2011

ODDANY PACJENT

Doktor Freuy patrzył ze znużeniem na niechlujnie ubranego mężczyznę, który siedział naprzeciwko niego w gabinecie. Słuchał go już od pół godziny i miał tego serdecznie dosyć. Facet opowiadał wciąż o swoim poprzednim psychiatrze – jak to on go dobrze rozumiał, jaką miał wspaniałą intuicję...

– Doktor Snüss już nie żyje – powiedział wreszcie pacjent. Freuy niecierpliwie spojrzał na zegarek – Ale wie pan co? – rozległ się chrzęst metalu, jakby ktoś wyciągał ciężkie narzędzie z torby – Ja wciąż do niego chodzę.

Doktor Freuy drgnął i powoli podniósł wzrok. Jego pacjent trzymał oparty na ramieniu ogrodowy szpadel. Z jego ostrza spadła na biurko grudka świeżej ziemi.

Koniec

24 lip 2011

ZŁO TO POJĘCIE WZGLĘDNE, cz. 1 z 6

Kochiyo stukała obcasami, wchodząc szybko po schodach. Miała na sobie obcisły jaskrawy top i szorty, które opinały jej krągłe jak brzoskwinie pośladki.

Miała dopiero 16 lat.

Wiedziała, że rodziców nie ma teraz w domu. Zanim wrócą z wieczornej herbatki u państwa Takekawa, ona zdąży wziąć prysznic i zejdzie z niej to, co dzisiaj wypiła.

Minęła mieszkanie Isao. Ten chłopak był trochę dziwny, strasznie zamknięty... ale całkiem przystojny. Niestety, nie reagował na jej zalotne spojrzenia i rzucane niby mimochodem uśmiechy. Ech...

Stanęła wreszcie przed swoimi drzwiami i zaczęła grzebać w torebce.

Niech to szlag, nie wzięła kluczy!

Oparła się o drzwi; zakręciło jej się w głowie. Rodzice nie mogą zastać jej w takim stanie. Musi przeczekać u Misako.

Wyciągnęła telefon i wybrała jej numer.

Nie odbierała.

Pewnie znów pali z chłopakami na podwórku.

Kochiyo ruszyła ostrożnie na dół. Wyszła z klatki schodowej i skręciła w ciemną bramę, która prowadziła do ogrodu. Znalazła się teraz na placu zamkniętym z czterech stron ciemnymi bryłami bloków. Wzdłuż schludnego trawnika rosły w rzędzie rozłożyste drzewa wiśni.

Kochiyo doszła do końca alejki i zatrzymała się. Zaskoczyło ją, że nikogo tam nie ma. Zazwyczaj grupka jej znajomych stała tu, rozmawiając i paląc marihuanę. Gdzie się oni wszyscy podziali?

Ktoś przebiegł przez bramę. Bardzo szybko, bez najmniejszego szelestu, ale Kochiyo kątem oka wyraźnie dostrzegła jakiś ruch.

Zadrżała. Chyba pora stąd iść. Ruszyła szybkim krokiem w stronę bocznej bramy; wyjdzie z drugiej strony i okrąży budynek, a potem wróci pod swoje mieszkanie. Czuła, że momentalnie stała się trzeźwa.

Jej kroki rozbrzmiewały w wieczornym powietrzu, gdy mijała pachnące wiśnie. Prawdę mówiąc, denerwowały ją te pogrążone w półmroku pnie. Miała wrażenie, że za każdym z nich ktoś się czai.

Ale brama była już blisko. Odcinający się od ciemności prostokąt ulicznego światła – jej wybawienie. Właśnie miała ją minąć, gdy instynktownie wyczuła za sobą jakiś ruch. W ułamku sekundy odwróciła się, przybierając groźną minę i wydając krótki okrzyk, by przestraszyć napastnika.

Lecz nie zobaczyła nikogo.

Stała przez chwilę z rozczapierzonymi palcami, oddychając ciężko. Jej piersi unosiły się i opadały miarowo.

Wreszcie potrząsnęła głową i odwróciła się, by odejść.

Wtedy ujrzała błysk i przed jej oczami pojawiła się pozioma, czerwona smuga.

A potem zapanowała ciemność.

Kochiyo wrzasnęła przeraźliwie i zakryła dłońmi twarz.

Była mokra od krwi.

Czytaj dalej

Zło to pojęcie względne, cz. 2 z 6

Doktor Hiroyuki opuścił powoli gazetę na biurko. Przed nim, na miękkim fotelu, siedział pacjent. Oparłszy łokcie o kolana, trzymał twarz ukrytą w dłoniach.

Czy jesteś pewien, Isao – odezwał się doktor – że właśnie to było w twoim śnie?

Popatrzył na niego badawczo. Ten młody mężczyzna wyglądał jak wrak człowieka. Włosy miał w nieładzie, ręce mu drżały. Gdy uniósł głowę, wyraźnie było widać, że ma podkrążone oczy.

Tę dziewczynę pozbawiono wzroku jednym cięciem samurajskiego miecza – kontynuował doktor – Powiedz mi, Isao... czy masz w domu taki miecz?

Isao pokręcił przecząco głową. Wzrok miał nieobecny.

Doktorze... Kochiyo, ona... patrzyła na mnie. Zawsze, kiedy się mijaliśmy. Nie wiem, dlaczego... ale patrzyła. A teraz oślepła, dokładnie tak, jak w moim śnie!

Isao zaczął dyszeć. Minęła dłuższa chwila, zanim się uspokoił. Doktor Hiroyuki jeszcze raz przyjrzał mu się dokładnie. Chłopak był atrakcyjny, młody, miał symetryczne, wyćwiczone ciało. Mógłby osiągnąć wiele. Ale był chory...

Hiroyuki westchnął.

Mój drogi Isao, to na pewno przypadek... Kochiyo została okaleczona przez jakiegoś szaleńca, a ty wmówiłeś sobie, że dzień wcześniej to samo wydarzyło się w twoim śnie. Nie obwiniaj się o to zdarzenie.

Obserwował go jeszcze przez chwilę. Chyba zrozumiał. Uspokoił się.

No dobrze... a teraz opowiedz mi o swoim dzisiejszym śnie.

Czytaj dalej

Zło to pojęcie względne, cz. 3 z 6

O czwartej rano na dworcu Magome było zupełnie głucho. Tashiro jako jedyny czekał na pierwszy tego dnia miejski pociąg. Czy to nadgorliwość, że wstaje o trzeciej, aby zdążyć do pracy na ósmą?

Nie – on po prostu nie znosi tłoku. Wolał pojechać pustym metrem i przez trzy godziny łazić po galerii, niż gnieść się w wagonie pełnym biznesmenów w maseczkach.

Więc czekał sam jeden na pustej stacji. Niecierpliwił się. Chciał już być w centrum i pić kawę z mlekiem, ale pociąg nie nadjeżdżał.

W głębi peronu pojawił się człowiek na ciągniku myjącym posadzkę. Miał służbowy kombinezon i czapkę z daszkiem zsuniętym na twarz. Jechał tak cicho, że Tashiro dopiero po chwili usłyszał stłumiony szum maszyny.

Sprzątacz zatrzymał się obok toalet, wyłączył pojazd i zniknął w którymś z technicznych pomieszczeń.

Toaleta, no właśnie. Dopiero teraz Tashiro zdał sobie sprawę, że musi tam pójść. Spojrzał na zegarek. Pociąg z 4:05 pewnie już nie przyjedzie, a następny będzie za pięć minut. Udał się w stronę łazienki.

Odstawił teczkę i pochylił się nad umywalką. Chłodną wodą obmył twarz, po czym spojrzał w lustro. Był niewyspany. W tle, za jego plecami, ciągnął się rząd zamkniętych kabin.

Przez chwilę miał wrażenie, że klamka jednej z nich drgnęła.

Opuścił głowę i znów opłukał twarz. Gdy po raz kolejny ją uniósł, drzwi odbite w lustrze otworzyły się gwałtownie i ciemna postać zacisnęła ramię na jego szyi. Tashiro zdążył jeszcze ujrzeć swój przerażony wzrok, nim został wciągnięty do wnętrza kabiny i przyparty do zimnej ściany. Zamaskowany napastnik trzymał jego głowę przyciśniętą do muru i przez chwilę patrzył mu prosto w oczy. Tashiro dostrzegł, że jego źrenice są nienaturalnie szerokie, dziwnie ciemne.

Napastnik sięgnął ręką za plecy. W jego dłoni błysnęło lśniące samurajskie ostrze.

Dwa błyskawiczne cięcia.

Palący ból po obu stronach głowy. Uszy Tashiro opadły z plaśnięciem na podłogę – najpierw jedno, potem drugie; jak plasterki łososia maki.

Pociemniało mu w oczach, żelazny uścisk na jego karku zelżał.

Po chwili Tashiro był w toalecie sam, trzymając się za skronie i wyjąc przeraźliwie na klęczkach na zakrwawionej podłodze.

Czytaj dalej

Zło to pojęcie względne, cz. 4 z 6

Isao bujał się na fotelu w przód i w tył i szlochał. Doktor Hiroyuki patrzył na niego z łagodnym współczuciem.

Posłuchaj, Isao... po prostu o tym nie myśl. To, że Tashiro podsłuchiwał twoje rozmowy, nie ma żadnego związku z jego wypadkiem... nawet, jeśli był identyczny jak w twoim śnie.

Chłopak wyprostował się i zaczął rwać sobie włosy z głowy.

Nieprawda! To moja wina! Doktorze, jestem zły!

Znowu zaczął się kiwać.

Hiroyuki poprawił się w fotelu i wziął głęboki wdech.

Mój drogi Isao, musisz wiedzieć, że zło to pojęcie względne. Nie martw się już więcej. Do zobaczenia za tydzień, chłopcze.

Isao natychmiast uspokoił się i spojrzał na lekarza. Następnie wstał i, ze spuszczona głową, opuścił w milczeniu gabinet.

Doktor Hiroyuki odczekał chwilę, wybijając palcami monotonny rytm na blacie, po czym chwycił za słuchawkę i wystukał numer.

Tak? – rozległ się głos.

Komisarz Kondo? Mówi doktor Hiroyuki. Zdaje się, że mam dla pana informację...

Czytaj dalej

Zło to pojęcie względne, cz. 5 z 6

I jak ty to sobie wyobrażasz?! – komisarz grzmiał na swojego zastępcę. Jego biuro pełne było papierosowego dymu – Mamy zapytać tej małej, co widziała?! Albo tego faceta bez uszu, co słyszał?! Zastanów się!

Nobusuke skulił się w sobie. Wiedział, jaki jest komisarz, kiedy wpada w furię. Lepiej się teraz nie odzywać.

Kondo zgasił papierosa i sięgnął po kolejnego. Zaczął krążyć nerwowo po gabinecie.

Doktor Hiroyuki to mój zaufany przyjaciel. Jeśli twierdzi, że jego pacjent stoi za tymi napadami, to z pewnością wie, co mówi. Ale jego opinia nie wystarczy – komisarz zmarszczył brwi, zatrzymując się koło biurka. Rzekł głosem pełnym namysłu – Musimy go nakryć, złapać na gorącym uczynku, przewidzieć jego kolejny ruch...

Wtem stojący na blacie telefon wydał przeraźliwy dźwięk. Komisarz natychmiast podniósł słuchawkę.

Kondo, słucham?

Tu doktor Hiroyuki. Isao był u mnie dzisiaj i opowiedział swój najświeższy sen. Wiem, co zamierza. Musicie się spieszyć...

Czytaj dalej

Zło to pojęcie względne, cz. 6 z 6

Pani Miyake wyszła na korytarz i starannie zamknęła za sobą drzwi do mieszkania. Podeszła do skrzynki na listy i przejrzała zaadresowaną do niej korespondencję. Następnie zgarnęła plik kopert i odwróciła się, by odejść... ale zatrzymała się. Namyślała się przez chwilę. Wreszcie powzięła decyzję. Rozejrzała się szybko i wróciła do skrzynki. Ręka staruszki powędrowała powoli w stronę przegródki Isao. Już chciała ją otworzyć, gdy usłyszała za plecami ciche chrząknięcie.

Cofnęła dłoń i odwróciła się natychmiast. Za nią stał Isao, jej sąsiad. Miał pozlepiane, nieumyte włosy i trząsł się cały, mimo, że nie było chłodno. Chyba trzymał coś za plecami.

Nie gniewaj się Isao, ja tylko chciałam... – zmieszana, zaczęła się tłumaczyć.

Chłopak uciszył ją, unosząc dłoń.

Wiem, że podkrada mi pani pocztę, pani Miyake – powiedział drżącym głosem – Ale nie mam tego pani za złe. Ja nie jestem zły. Wcale pani nie nienawidzę.

Patrzyli sobie przez chwilę w oczy.

Niech mi pani poda rękę.

Staruszka z przestrachem schowała dłonie za siebie, gdy Isao wyciągnął zza pleców długi samurajski miecz.

Proszę mi podać rękę. Niech się pani nie boi, nic pani nie będzie.

Chłopak powiedział to z takim spokojem, że mimowolnie pani Miyake podała mu dłoń. Isao ujął ją delikatnie i przyłożył ostrożnie ostrze do jej nadgarstka. Zimna stal dotknęła skóry, ale nie rozcięła jej.

Widzi pani? Nie zamierzam zrobić pani krzywdy. Zaraz zabiorę to ostrze i...

Na lewo od nich z trzaskiem otworzyły się drzwi. Z wnętrza mieszkania wypadli policjanci w kominiarkach i kamizelkach kuloodpornych. Rozległy się szczęknięcia odbezpieczanej broni.

Stój! Rzuć broń!

Pani Miyake błyskawicznie wyrwała się z uścisku Isao i odsunęła pod ścianę. Chłopak bezwiednie wypuścił miecz, który upadł z brzękiem na podłogę.

Dowódca oddziału wystąpił na przód i zdjął maskę.

Komisarz Kondo, policja Tokio. Jesteś aresztowany.

*

Doktor Hiroyuki siedział na swoim biurku uśmiechając się do siebie. Jeszcze raz czytał SMS-a, którego wysłał do Isao:

Drogi chłopcze, pani Miyake straciła dłoń w twoim śnie, ale nie musi tak się stać w rzeczywistości. Powinieneś zmierzyć się ze swoim lękiem. Weź miecz, który dla ciebie zostawiłem i porozmawiaj z nią. Zrób wszystko tak, jak we śnie, lecz nie czyń jej krzywdy. Dopiero wtedy będziesz mógł stwierdzić, czy naprawdę jesteś zły.

Doktor Hiroyuki

Odłożył telefon i westchnął z nostalgią. Zło to pojęcie względne, pomyślał. Zależy tylko od tego, czy w nie wierzysz. Odwrócił głowę, spoglądając na przedmiot po jego prawej stronie. A zabijanie jest tak przyjemne... czy zatem może być złe?

Na prawo od doktora, oparta o biurko, stała pusta pochwa na samurajski miecz.

Koniec

Zanim odwiedzisz swojego lekarza, przeczytaj Bestię Króla Artura

9 maj 2011

BESTIA KRÓLA ARTURA, cz. 1 z 6

Francja, rok 1838

Księżyc był zamglony, a to nie wróżyło nic dobrego. Jutro znów będzie padać i droga przez las stanie się jeszcze bardziej mokra i grząska. I znowu przez tę drogę trzeba będzie przeprowadzić wóz pełen bali. A wszystko po to, by zaspokoić pana hrabiego, który bywa tu zaledwie kilka razy w roku, lecz każe dbać o wiejski domek, jakby co dzień przyjmował weń gości.

Tymczasem jednak Baudouin wracał zmęczony tą właśnie drogą; drogą, którą jutro wozić będzie drewno na opał, a którą pokonuje codziennie, bo jako jedyny z całej służby mieszka nie w Huelgoat, ale we własnej chacie na Czarciej Polanie.

Bo lubi samotność.

Znał tę drogę lepiej niż ktokolwiek inny. Pamiętał każdy stary dąb, każdy korzeń, który wychynął spod ziemi, czekając, aż podróżny nieopatrznie postawi nań stopę.

Tyle, że tu nie było podróżnych. W tym ciemnym lesie nie stukał żaden dzięcioł, nie kukała żadna kukułka. Nawet nocą nie uświadczyłbyś wołania sowy ni puchacza. Tak i teraz Baudouin słyszał tylko własne kroki, chlupiące w mieszaninie liści i błota.

I ten dziwny szelest pomiędzy nimi.

Przystanął i jął nasłuchiwać, lecz panowała zupełna cisza. Rozmazany księżyc wyglądał zza gałęzi ogromnego platanu, z którego wiatr strącił już chyba połowę liści. Był to widok nader ponury, a ponieważ nic się dokoła nie działo, Baudouin'a zaczęła obejmować senność.

Otrząsnąwszy się z niej, ruszył czym prędzej przed siebie, by jak najszybciej być w domu i ogrzać się przy cieple kominka.

Jakie to szczęście, że pamięć pozwala mu zdążać tą leśną ścieżką niemal po omacku, bo i lampy w całym tym roztargnieniu i zmęczeniu wziąć dzisiaj zapomniał.

Ech, nie trzeba było może na koniec raczyć się winem ze stajennym. Ale Baudouin przepada za Chinon, takiej okazji nie mógł sobie odmówić. Kiedy skosztujesz kieliszek Chinon, nie sposób się powstrzymać, by nie sięgnąć po następny.

Usłyszał głuchy szelest i coś mignęło mu przed oczami. Kilka kroków przed nim ciemny kształt dał susa w poprzek alejki.

Baudouin naprężył się jak suseł, który zwietrzył drapieżnika. Odruchowo sięgnął ręką do pasa, ale nie miał niczego, czym mógłby się bronić. W skupieniu próbował wychwycić najmniejszy szelest. Kto się ku niemu skradał? Bandyta czy dziki zwierz?

Światło księżyca zgasło, przesłonięte czarną chmurą. Baudouin został sam w całkowitej ciemności.

Lecz czy na pewno sam?

Poczuł na szyi gorący, wilgotny oddech. Odwrócił się dokładnie w chwili, gdy chmura odsłoniła źródło bladej poświaty, by w ułamku sekundy zobaczyć tuż przy swojej twarzy szeroko rozwartą paszczę.

A był to ostatni widok w jego życiu, gdyż ostre jak sztylety kły zatopiły się w głowie Baudouin'a, miażdżąc z trzaskiem kości jego czaszki.

Czytaj dalej

Bestia Króla Artura, cz. 2 z 6

Tydzień później

Pan Ollford wypuścił spod wąsa cienką strużkę dymu. Delektował się cygarem z iście angielską flegmą – jak przystało dostojnemu lordowi. Hrabia Montanti w tym czasie przyglądał się rozwieszonym nad kominkiem myśliwskim trofeom, a pozostali obecni w salonie mężczyźni gawędzili o sytuacji politycznej w Europie. Gospodarz, hrabia Albert de Chevreuse, wstał i chrząknął, by zyskać uwagę gości.

Panowie – zaczął – czy smakowało wam śniadanie? Nie co dzień mogę gościć reprezentantów największych szlacheckich rodów w Europie. Byłoby to dla mnie przykrością nie do zniesienia, gdyby okazało się, że moja służba nie dogodziła waszym kulinarnym gustom.

Przyjrzał się bacznie sześciu zwróconym ku niemu twarzom. Słuchali, zamilkłszy.

Pozwólcie panowie, że jeszcze raz podziękuję wam za przyjęcie mojego zaproszenia – wykonał kurtuazyjny ukłon, po czym wyprostował się i wskazał ręką w stronę jegomościa stojącego przy kominku – A teraz, przedstawiam wam hrabiego Phillippe'a de La Force, mojego serdecznego przyjaciela, który przed laty namówił mnie do kupienia tej uroczej posiadłości.

Pan de La Force opierał się nonszalancko o kominek. Był to mężczyzna wysoki i szczupły, a przy tym nienagannie ubrany. Szczególną uwagę zwracała jego cera, blada jak drukarski papier.

Phillipie, czy, zanim przyniosą kawę, zechcesz nam opowiedzieć o lesie, w którym przyjdzie nam polować?

Smukły mężczyzna uśmiechnął się melancholijnie. Uniósł spojrzenie na Alberta, powiódł wzrokiem po zebranych, po czym podszedł powoli do okna. Krajobraz za szybą był czarujący, choć ponury. Stare rozłożyste drzewa wznosiły się murem wzdłuż brzegu strumyka na przemian z omszałymi głazami. Nad ciemnozieloną gęstwiną wisiały deszczowe chmury. Phillipe przyglądał się temu przez chwilę, po czym zwrócił się twarzą do pozostałych gości.

Jak zapewne panowie wiecie, Bretania, na której ziemiach się teraz znajdujemy, nie jest krainą rdzennie francuską.

Słowa te wypowiedział cicho i dźwięcznie, jakby chciał zaintonować jakiś romantyczny wiersz.

A pewnie! – odparł lord Ollford – Bliżej jej do, pożal się Boże, Irlandii.

To prawda – uśmiechnął się lekko de La Force – Ze swoją celtycką przeszłością jej kultura przypomina raczej kulturę pańskich buntowniczych sąsiadów, drogi lordzie. Bretania była niegdyś pełna bardów i druidów, a prócz tego, wielkich legend. Jedna z nich jest nieco inną odsłoną znanej nam wszystkim opowieści o Królu Arturze.

To śmieszne! – żachnął się Ollford.

Czyż Artur nie był królem Anglii? – zaciekawił się baron von Pless.

Phillippe, spuściwszy głowę i skrzyżowawszy dłonie za plecami, jął przechadzać się po salonie.

Nie według Bretończyków. Utrzymują oni, że ów szlachetny władca pochodził z tutejszych lasów. Zanim jednak został królem, trudnił się przewodzeniem drużynie konnych najemników.

Zatrzymał się i spojrzał po zebranych. Słuchali uważnie. Kontynuował więc:

Mówi się również, że Artur zmarł nie w Anglii, ale właśnie tutaj. Co więcej, zgromadził tu spore skarby, których strzec ma do końca świata straszliwa bestia, powołana do życia przez królewskich druidów. Bestia ta jest stworem w żądzy mordu niepohamowanym, a, gdy obierze sobie ofiarę, skrada się doń tak cicho, że do ostatniej chwili nie sposób jej dostrzec...

Ostatnie słowa de La Force wypowiedział niemal szeptem, a zgromadzeni mężczyźni patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. Albert zbladł. Phillippe straszył mu gości.

Wtem drzwi salonu otworzyły się ze skrzypnięciem i wszyscy drgnęli mimowolnie. W wejściu ukazała się służąca z tacą aromatycznej kawy.

Mężczyźni ukradkiem odetchnęli z ulgą, zaś Albert odprowadził Phillippe'a na miejsce, mówiąc do wszystkich, nieco zakłopotany:

Wypijmy kawę panowie, wypijmy, a potem ruszajmy...

Czytaj dalej

Bestia Króla Artura, cz. 3 z 6

Jechali powoli, pozwalając koniom jak najdogodniej stawiać kroki w przykrytym dywanem mchu leśnym poszyciu. Siedem koni – siedmiu jeźdźców. Albert, lord Ollford, książę Łakrow i baron von Pless z przodu, z tyłu zaś – hrabiowie Montanti, Van Heiden i de La Force. W powietrzu czuć było wilgoć i zapach rozkładającej się roślinności, a spomiędzy gałęzi sączyło się posępne przedpołudniowe światło.

W lesie było tak cicho, że mężczyźni niemal słyszeli swoje oddechy.

A zatem mówi pan – zwrócił się Van Heiden do Phillippe'a – że nie zabraliśmy psów ani służby, ponieważ...?

Ponieważ tutejsza zwierzyna jest na tyle płochliwa, że z całym tym tumultem na pewno byśmy nic nie upolowali.

Ach! Doprawdy – wtrącił Montanti, odgarniając zwisającą pałąkowato gałąź – Pan musi pochodzić z niezwykle starego rodu, znając miejsca takie jak to, panie de La Force!

Usłyszawszy to, Phillippe uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie.

Nie ze starszego niż pan.

Och, familje każdego z nas sięgają przecież zarania dziejów, nieprawdaż, hrabio Van Heiden? – ekscytował się Montanti.

Zarówno przodkowie pana, jak i pana Van Heidena, jeszcze w VI wieku brali udział w wojnie przeciw Celtom – skwitował Phillippe swym melodyjnym głosem.

Van Heiden, jasnoskóry mężczyzna o żółtych włosach, poruszył się nieznacznie w siodle i zapytał nieśmiało:

Czy... czy pan uważa się za Celta?

Nagle konie zaczęły parskać i stanęły, rozglądając się z niepokojem na boki.

Książę Łakrow trącił wierzchowca nahajką, Albert pogładził swojego uspokajająco po grzywie. Nic to nie dawało. Zwierzęta nie chciały iść dalej.

W końcu Albert zsiadł z konia.

W pobliżu musi znajdować się zwierzę, które je wystraszyło. Dalej pójdziemy pieszo.

Zostanę z nimi – zaoferował się Van Heiden, po czym wszyscy w milczeniu zsunęli się z siodeł.

Kiedy już każdy sprawdził, czy jego fuzja jest odpowiednio nabita, Albert dał znak, aby podążyli za nim. Lekko przygarbieni, ruszyli gęsiego pomiędzy omszałymi dębami. Po chwili Albert de Chevreuse przystanął, aby wskazać towarzyszom świeże zadrapania na korze lipy, po czym poszli dalej. Musieli być już niedaleko.

Stopniowo z głuchej ciszy zaczął wyłaniać się jednostajny szum. Stawał się coraz głośniejszy, aż zorientowali się, że dochodzą do strumienia.

Stanęli nad brzegiem. Rzeczka leniwie opływała zielonkawe głazy, sunąc pod sklepieniem ze splecionych gałęzi drzew. Trochę dalej wpadała do ciemnego otworu jaskini, aby weń zniknąć.

Phillippe skinął w stronę wejścia do groty, szepcząc:

To Grota Artura... Według legendy, tu właśnie mieszkał.

Z wnętrza jaskini dobiegł hałas. Niespieszne, chaotyczne szuranie odbiło się echem od skalnych ścian.

Mężczyźni zamarli w bezruchu, wytężając uwagę.

Cisza.

Nagle z groty wyskoczyło potężne cielsko i, wzbijając dokoła fontanny wody, popędziło prosto w ich kierunku.

Zapanował chwilowy chaos. Ollford jako pierwszy złożył się do strzału, a za nim to samo zrobili pozostali panowie.

Włochaty kształt poślizgnął się i upadł ciężko w poprzek strumienia.

Gdy echo wystrzałów ucichło, zbliżyli się, by spojrzeć na leżące w wodzie zwaliste truchło.

Ustrzelili ogromnego dzika.

Czytaj dalej

Bestia Króla Artura, cz. 4 z 6

Hrabia Montanti szedł dziarsko drogą, którą wcześniej dotarli do strumienia. Minął podrapaną lipę i skręcił, tak jak skręcała ścieżka wydeptana w mchu. Zgłosił się na ochotnika, by wrócić i powiadomić Van Heidena o przygodzie, która spotkała ich nieopodal. Nie wiedzieć czemu, od razu poczuł sympatię do tego małomównego Skandynawa – mimo, że był on zupełnie inny od włoskich szlachciców, z którymi do tej pory obcował. Maszerował więc, zbliżając się do miejsca, gdzie zostawili konie.

Pierwsze oznaki niepokoju wzbudziła w nim wszechobecna cisza. Do jego uszu nie doszło nawet najcichsze parsknięcie, nawet najdelikatniejsze pofukiwanie któregokolwiek z wierzchowców. Zwolnił nieco kroku i zaczął się rozglądać, zadarłszy głowę. Przysiągłby, że nawet lekki podmuch wiatru nie poruszał liśćmi na koronach drzew.

Niespodziewanie, potknął się o coś i, straciwszy równowagę, runął na wilgotną ziemię. Odwrócił się.

Przy jego stopach leżał oderwany od ciała koński łeb, przy którym kłębiły się wielkie, czarne muchy.

Montanti zadrżał. Zgromadził tu skarby, których strzec ma straszliwa bestia..., słowa Phillippe'a rozbrzmiały w jego głowie.

Hrabia wstał, otrzepał się i ruszył przed siebie, w pośpiechu nabijając fuzję. Przedzierając się przez zarośla, czuł, jak serce łomocze mu w piersi.

Wreszcie dotarł na miejsce. Jego oczom ukazał się straszliwy widok. Van Heiden leżał na ziemi martwy, rozerwany niemal na pół. Lewa ręka wraz z fragmentem barku znajdowały się obok ciała. Z tułowia wylewały się połacie mięsa i sterczały połamane kości obojczyka oraz żeber. W każdej z dłoni Van Heiden trzymał lejce – ale koni nigdzie nie było widać.

Montanti poczuł, że nogi się pod nim uginają, a w żołądku rośnie mu wielka kula. Van Heiden musiał do końca próbować powstrzymać konie, które, uciekając, rozerwały go na strzępy.

Ale co je tak przeraziło?

W tej chwili Montanti zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Wyczuł czyjąś obecność, a raczej obecność czegoś – czegoś, co stało za jego plecami, nie wydając żadnych dźwięków.

Chciał spojrzeć za siebie, ale czuł, że nie starcza mu odwagi. Zaczął drżeć, a jego twarz zrosiły krople potu. Kiedy wreszcie zdecydował się odwrócić twarz, nie zdążył. Coś ciężkiego skoczyło mu na plecy i przygniotło go do ziemi. Zanim przed oczami zrobiło mu się ciemno, usłyszał jeszcze głuche chrupnięcie – nieodzowny znak, że złamał mu się kark.

Czytaj dalej

Bestia Króla Artura, cz. 5 z 6

Niebo prześwitujące między koronami drzew stawało się coraz ciemniejsze, a leśne powietrze – wilgotne i duszne. Delikatne stukanie o liście zdradzało, że zaczął siąpić deszcz. Panowie już dawno zostawili za sobą strumyk i powędrowali dalej, w stronę Czarciej Polany. Albert, korzystając z okazji, postanowił sprawdzić co się dzieje z jego sługą Baudouin'em, który nie pokazywał się już ponoć od kilku dni.

Zatrzymali się na skraju leśnego prześwitu. Hrabia de Chevreuse przeprosił na chwilę swoich czterech towarzyszy i udał się w stronę drewnianej chaty, stojącej na drugim krańcu polany. Patrzyli, jak odchodzi i znika w jej niedużym wnętrzu.

Lord Ollford wyciągnął zza pazuchy cygaro.

Wolałbym, żeby pan tutaj nie palił – odezwał się Phillippe – To tylko spłoszy zwierzynę.

Ollford, nic sobie z tego nie robiąc, włożył cygaro do ust i zapalił. Delektował się przez chwilę, po czym wydmuchnął pierwszy obłok dymu.

To najlepsze cygara, jakie dotąd wynaleziono, panie de La Force – powiedział – Moja rodzina sprowadza je bezpośrednio z Ameryki. Polecam, naprawdę.

Mina Phillippe'a pozostała nieodgadniona.

Znam historię pana rodu, lordzie Ollford. Pana przodkowie to chluba Brytanii i jej zamorskich kolonii, ale, jeśli sięgnąć dalej wstecz, jesteście potomkami rzymskich osadników.

Pozostali mężczyźni spojrzeli na niego osłupiali.

Skąd pan tyle o nas wie...? – wykrztusił baron von Pless.

Phillippe odwrócił się do niego.

Pańscy germańscy przodkowie również przybyli na Wyspy Brytyjskie, tyle że nieco później – powiedział, po czym skierował wzrok na księcia Łakrowa – A pan, w prostej linii, jest spadkobiercą Wikingów, którzy założyli przecież wasz kraj. I również pragnęli pokonać Celtów.

Nikt nie odezwał się ani słowem. Mężczyźni patrzyli tylko na Phillippe'a, nie będąc w stanie wydusić z siebie jednego zdania.

Ciszę przerwał donośny krzyk:

Uważajcie! Jest przed wami!

Cztery głowy błyskawicznie odwróciły się w stronę polany. Albert, wyglądając z chaty, machał do nich ostrzegawczo. W połowie odległości pomiędzy nimi a drewnianym domkiem, na środku polanki, stało TO COŚ... Przypominało przerośniętego borsuka, o wydłużonym, końskim niby, pysku. Choć przygarbione, z pewnością przewyższało każdego z mężczyzn co najmniej o głowę. Jego łapy były grube jak u niedźwiedzia, lecz jednocześnie wyglądały na silne i zwinne i nie ulegało wątpliwości, że potrafi na nich bardzo szybko biec.

Bestia otwarła paszczę, pokazując ogromne, piekielnie ostre kły.

Albert natychmiast schował się w chacie, zatrzaskując drzwi. Pozostali mężczyźni zerwali się do biegu, czmychając w różne strony lasu – wszyscy, poza Ollfordem. Stary szlachcic przyklęknął na jedno kolano i złożył się do strzału, lecz, nim zdążył wypalić, jego źrenice zwężyły się ze strachu, a dymiące cygaro wypadło z ust, gdyż potwór już rzucił się w jego stronę i w kilku susach dopadł go, rozrywając na strzępy.

Książę Łakrow, biegnąc przez las załkał, gdy usłyszał za sobą jego urwany krzyk. Chwilę później do jego uszu dotarły odgłosy ciężkiego kłusu i zrozumiał, że na kolejną ofiarę zwierzę wybrało jego. Wytężając wszystkie siły, zaczął gorączkowo rozglądać się za najlepszą kryjówką. Przed nim leżało przewrócone drzewo. Gruby pień przecinał mu drogę. Łakrow przesadził go jednym skokiem i ukrył się za nim, przylgnąwszy do ziemi.

Odgłos pędzącej bestii wzmógł się, spowolnił, aż w końcu ucichł. Łakrow drżał z przerażenia, wiedząc, że stoi po drugiej stronie pnia i węszy.

Minęło kilka sekund, które wydawały się wiecznością. W końcu monstrum parsknęło z rezygnacją i bardzo powoli odeszło. Łakrow odczekał jeszcze chwilę, po czym wyjrzał ostrożnie zza konaru. Stwora nigdzie nie było. Książę wstał.

Wtedy z zarośli tuż obok wyskoczył na niego ciemny kształt...

Czytaj dalej

 

Toplista: Najlepsze Horrory w Necie
Toplista: Opowiadania
Toplista: Straszne historie