Planeta nicości, cz. 3 z 6
Bokov spoglądał na tarczę trzeciego księżyca, wyłaniającą się leniwie zza horyzontu. Był zdecydowanie większy od dwóch pozostałych. Jego jaskrawy owal rósł z każdą chwilą, jak olbrzym wstający z długiego snu. Zapewne niebawem będzie tu jaśniej, niż za dnia.
Mężczyzna nie był zadowolony z roli, jaka mu przypadła. Podczas, gdy Keizo penetrował skalne tunele, on musiał czekać na zewnątrz i pilnować tego zdechłego ścierwa w cętki. Spojrzał na zwłoki stwora z dezaprobatą...
I drgnął. Przy boku zwierza kręciło się małe stworzonko, które skubało jego podziurawioną skórę. Przypominało jednego z ptaków – Bokov widział je kiedyś na Ziemi – tyle, że było ciemne i całkiem łyse, jakby ktoś oskubał je z piór.
Kosmonauta podniósł się ciężko z głazu, na którym siedział, i zrobił krok w stronę przybysza.
– Paszoł won! – pomyślał. Ale przecież nie było tego słychać.
Podszedł bliżej. Maluch cofnął się, przekręcił nerwowo główkę w prawo, następnie w lewo, a potem zerwał do biegu. Zasuwał na swoich ptasich nóżkach jak błyskawica, toteż po chwili zniknął za skalnym załomem.
Bokov westchnął i wrócił na swoje siedzisko. Może i ta planeta wygląda jałowo, ale sporo tałatajstwa się tutaj kręci. Ciekawe, czy wychodzą z kryjówek tylko w nocy?
Znów spojrzał w dal. Trzeci satelita już w całej krasie roztaczał swój blask. Z jednej strony rozświetlał na blado fioletową równinę – niebo nad nią było teraz beżowe – z drugiej, padał na strome zbocze, odsłaniając częściowo przedsionek pieczary. Nareszcie w pełni można było docenić ogrom wzgórz, a wraz z nim, swoiste piękno tego obcego krajobrazu. Krawędzie skał wysoko w górze były poszarpane jak brzegi kanionu, a pionowe zbocza zastygły w niesymetrycznych falach, niczym teatralna kurtyna. Wzdłuż ściany, na lewo od jaskini, znajdowała się druga, węższa, szczelina. A u jej stóp... ten wścibski, złośliwy stworek.
–Tego już za wiele! – stwierdził Bokov, wstał i ruszył, by dać mu nauczkę.
Ale tym razem zwierzak nie czmychnął. Czekał tam i spoglądał swoimi małymi, okrągłymi ślepkami. Było w nich coś... inteligentniejszego niż przedtem.
Dopiero, gdy mężczyzna podszedł na odległość ręki, stworzenie uciekło... zaledwie parę metrów dalej. Bokov myślał, że szlag go trafi. Ten kurdupel bawił się z nim w berka! Nie, tak nie będzie. Wytężył wszystkie siły i, pokonując opór grawitacji, przeszedł do nieporadnego truchtu. Ciężko uderzał stopami o podłoże; jeszcze ciężej je unosił. Stworek wbiegł w ciasny, wysoki wąwóz, do którego światło nie docierało już tak intensywnie. W pewnym momencie zwolnił, obejrzał się za siebie i zniknął za kolejnym wyłomem.
Kosmonauta podążył jego śladem. Wykonał energiczny skręt i nagle zorientował się, że grunt pod jego nogami ucieka, a on traci równowagę i zjeżdża w dół. Ale było już za późno. Poczuł uderzenie, po czym przeszywający ból rozlał się po jego ciele. Oczy mężczyzny zalała czerń krwi i wreszcie...
Wreszcie, nie czuł już nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz