Pasterz, cz. 2 z 7
Widok z samolotu był cudowny. Pod nimi rozciągała się gigantyczna równina, poprzecinana skalistymi wąwozami i korytami na wpół wyschniętych rzek. Niebawem mieli podchodzić do lądowania i znaleźli się na tyle nisko, że drogi i lasy widać było jak na dłoni. Giancarlo siedział tuż przy oknie. Stary Luigi, z białymi bokobrodami i wielkim brzuchem, spał rozłożony na fotelu obok; sapał i pufał. Chłopak poczuł, że głowa towarzysza opada bezwładnie na jego ramię; który to już raz? Odsunął chrapiący balast i ponownie spojrzał w dół.
Na zboczu łagodnego wzgórza wyróżniało się zbiorowisko małych kropek, które zdawały się poruszać. To musiało być stado jakichś kóz albo owiec. A tamten czarny punkt przy ognisku to pewnie pasterz. Giancarlo zapatrzył się w cieniutką strużkę dymu. Przez chwilę miał wrażenie, jakby człowieczek pasący trzodę zadarł głowę do góry i spojrzał prosto na niego.
Łup! Głowa lokaja znów opadła na Giancarlo. Wtedy coś w niego wstąpiło. Odepchnął staruszka gwałtownie i wymierzył mu z całej siły cios łokciem w brzuch. Pan Luigi otworzył szeroko oczy, złapał się za żołądek i zaczął desperacko łapać powietrze.
Po chwili podbiegła do niego stewardessa, objęła go jedną ręką, drugą przytrzymała głowę. Wreszcie zakasłał i odzyskał oddech.
– Ty łobuzie – wykrztusił – Co to miało znaczyć, chłopcze?! Nie tego oczekiwała po tobie twoja stara ciotka, powinieneś się...
Giancarlo postanowił nie słuchać niekończącej się tyrady pouczeń i zarzutów. Odwrócił się do okna. Nie było już stada na wzgórzu i pasterza. Za to rozciągał się przed nimi piękny krajobraz wiekowej, tętniącej życiem Jerozolimy.
*
Przez chwilę słychać było sygnał łączenia, następnie w słuchawce zabrzmiał głos Anselmo:
– Pronto?
– Mówi Giancarlo.
Giancarlo siedział przy mahoniowym stoliku w salonie apartamentu i sączył z ponurą miną wino. Za oknem rozciągała się wieczorna panorama Świętego Miasta.
– Ach, witaj, chłopcze! – powiedział adwokat wesoło – Jak minęła podróż? Czy już się zakwaterowaliście?
Odstawił kieliszek i sięgnął po papierosa.
– Tak, właśnie jestem w hotelu – zapalił – Słuchaj, pokłóciłem się z Luigim.
– Już? – Anselmo rzucił zawadiacko – Obstawiałem, że wytrzymasz przynajmniej jeden dzień.
– Uderzyłem go – wypuścił kłąb dymu – W samolocie.
Mecenas chrząknął.
– Posłuchaj mnie, Giancarlo. Musisz panować nad nerwami. Od tego zależy twoja finansowa przyszłość.
– Wiem, nigdy wcześniej coś takiego mi się nie zdarzyło!
– I nigdy już się nie zdarzy – skwitował mecenas stanowczo – Co jutro robicie?
Chłopak westchnął.
– Mamy jechać do Betlejem. Z samego rana. Stary już dawno temu się położył.
– Ty też powinieneś. Wyśpij się, żeby wszystko było jak należy. Nie rób żadnych głupstw, bo w przeciwnym razie pieniądze wpłyną na konto jakiegoś domu dziecka. Zrozumiałeś?
– Tak...
– Dobrze. Zadzwoń do mnie jutro. Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz