Pasterz, cz. 7 z 7
– Dzwonię z samolotu – Anselmo wypluwał słowa jak karabin maszynowy – Wiem, że nie wolno, nieważne. Lecę do was, ale obawiam się, że nie zdążę. Posłuchaj: musisz dotrzeć do Bazyliki Grobu. Słyszałeś? Musisz. Tylko tak powstrzymasz Thrysosa.
Giancarlo, zakurzony i podrapany, zbiegał co tchu z Góry Oliwnej.
– Ale co tam jest? – wrzasnął do telefonu.
– Golgota. Miejsce ukrzyżowania Chrystusa. Miejsce, w którym się poświęcił. Tylko tam demony nie mają wstępu – coś zatrzeszczało – Muszę kończyć. Nie daj się i uważaj na...
– Anselmo? Anselmo! – krzyczał Giancarlo, ale linia była już głucha – Szlag.
Cisnął aparat i popędził przed siebie.
Wypadł na ulicę i rozejrzał się. Było pusto. Tylko jeden samochód jechał w jego stronę. Niezbyt szybko, skrajem pasa. Chyba szukał miejsca, żeby stanąć.
Nagle zza zakrętu wyskoczył sportowy kabriolet i zaczął wyprzedzać. Kierowca pierwszego auta stracił panowanie nad kierownicą; zarzuciło go w prawo, potem w lewo; niebezpiecznie zbliżał się do Giancarlo, pędził prosto na niego!
Mężczyzna uskoczył w bok. Wyprzedzany pojazd wpadł w potężny poślizg i uderzył z impetem w prawą stronę kabrioleta. Tamten odbił gwałtownie, przechylił się, boczne koła zawirowały w powietrzu; zaczął dachować...
Huk wybuchu zwieńczył szaleńczy lot samochodu w kierunku kamiennego muru u podnóży starówki. Przemknął ciepły podmuch.
Płonący wrak leżał teraz u stóp skalnej ściany, a drugie auto stało na poboczu. I Giancarlo zobaczył przy nim kogo?
Oczywiście, pasterza.
Zerwał się do biegu. Pomknął w stronę antycznej bramy. Niebawem przebiegł pod ceglanym łukiem i był na skąpanym w słońcu placu. Nie zatrzymał się nawet na sekundę. Z trudem łapał oddech, ale pędził dalej, gorączkowo zachowując orientację w układzie wąskich uliczek.
W cieniu antycznych kamienic zaczęły pojawiać się stragany. Po chwili alejki zaroiły się od ludzi, rozmawiających, targujących się i wybierających pamiątki.
Giancarlo potknął się i legł jak długi na ziemi, przewracając kosz z owocami. Natychmiast zbiegli się ku niemu przechodnie. Otoczyli go ciasnym kręgiem, rozprawiając w tysiącu różnych języków. Z tyłu ktoś lamentował niemiłosiernie – pewnie sprzedawca rozsypanych jabłek.
Wtem z harmideru wyłonił się człowiek w pstrokatej kufi i, z przeraźliwym krzykiem, zamachnął się jednym ze sprzedawanych na targowisku ozdobnych noży. Giancarlo szarpnął się na bok, unikając ciosu, i przetoczył po bruku. Chwytając za fałdę czyjejś szaty, podciągnął się i już był na nogach; odpychał ludzi łokciami, gotowy do dalszego biegu.
Coraz trudniej było mu utrzymać tempo. W głowie krew pulsowała jak szalona. Mijał kolejne rozwidlenia, ludzie patrzyli za nim oszołomieni.
Z przodu, nad dachami, już pokazała się blada kopuła Bazyliki Grobu. Giancarlo wybiegł na większe skrzyżowanie alejek i usłyszał głos:
– Stój!
Oparty o starożytną studnię, celował do niego z pistoletu policjant. Niewiele myśląc, chłopak zrobił parę kroków i uciekł w bok. W chwili, gdy schował się za rogiem kamienicy, huknął strzał i kula odbiła się od ściany, rozbryzgując kawałki cegły. Giancarlo wyskoczył z powrotem na alejkę i zniknął za kolejnym rogiem, kilka metrów dalej. I jeszcze raz. Kolejny pocisk nie zdołał go dosięgnąć.
Funkcjonariusz schował broń i ruszył w pościg. Młody Włoch także wznowił bieg i, wytężając wszystkie siły, pędził po wytartych przez stulecia kocich łbach.
Wpadł w tłum turystów, przedzierał się do świątyni. Wreszcie, dosłownie w ostatniej chwili, zniknął za drzwiami bazyliki i opuścił żelazny rygiel. Kilka osób, które znajdowały się w środku, rozpierzchło się w panice w najdalsze kąty. Policjant łomotał w drzwi i krzyczał.
Giancarlo poczuł ulgę. Usiadł na kamiennej posadzce i oparł głowę na kolanach.
Udało mu się...
Po chwili podniósł wzrok. Przed nim stała nieduża kaplica, bura i niesymetryczna, obstawiona świeczkami. Dokoła wyrastały podzielone na kilka arkadowych pięter mury, a wysoko, wysoko w górze wieńczył je okraszony złoceniami spód kopuły. Pośrodku sklepienia znajdował się kolisty otwór, który wpuszczał dzienne światło. Giancarlo zapatrzył się weń.
I nagle, gdzieś hen na jerozolimskim niebie, dostrzegł sylwetkę samolotu. Najwyraźniej podchodził do lądowania. Może to ten, którym przybędzie Anselmo?
Rany, Anselmo... Gdyby nie on, mogłoby być krucho. Uratował mu życie. Tutaj, w bazylice, jest już bezpieczny... Tutaj pasterz go nie dopadnie. Nie wzbudzi w nikim złości, aby go skrzywdził.
Ale zaraz – czy ten samolot nie zniża lotu zbyt szybko...?
Chryste, on pikuje! On spada, z ogona leci mu dym!
Spada prosto na...
Dziób Boeinga wrył się w kopułę świątyni.
Posypały się gruzy.
I nastała ciemność...
Koniec
Wciąż spragniony/na wrażeń? Przeczytaj Grunt to dobrze zjeść
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz