Tak wiele wdów w naszych stronach..., cz. 6 z 6
Dziennik Åle Tänkersona, 19 kwietnia Roku Pańskiego 1354
Wybacz człowiecze, który czytasz ten pamiętnik, że urwałem mą opowieść, lecz zgroza i wzruszenie nie pozwoliły mi pisać dalej. A oto, jak było.
Wychyliwszy się z dachu karczmy, straszną w blasku miesiąca ujrzałem scenę. Stwór, wąż od dębu grubszy, uniósł swe cielsko pionowo ku górze i paszczę rozdziawił, diabelski syk ku kupcom wydając. A z tyłu głowy grzebienie dwa rozłożył, a oczy jego, białe i puste, lśniły złowrogo. I choć ogon tej bestii pod wodą ukryty, wysoka była, niczym wieża w klasztorze.
Ludzie hawaldowi z bronią gotową wokół przerębla stali, lecz gdy potwór porwał jednego w szczęki i rozszarpał, rzucając dokoła krwawe szczątki, rozpierzchli się niby stado łani. Tylko Havald jeden mężnie ustał i zamach wziął mieczem, gdy wąż schylił się po niego. Ale i to pomiotowi piekieł nie zaszkodziło, a rozsierdziło go jeszcze bardziej, więc niebawem Havald oddawał ducha w paszczy jego, miotając rękoma w rozpaczy.
Ja wtenczas uczułem, że zimna woda znów mi do pasa sięga, a karczma zatonie niebawem.
Skoczyłem. Upadłem na krawędź lodu, który zaraz się pode mną zapadł, tak, że ledwo zbiec zdołałem, poślizgnąwszy się przy tym razy kilka. A w poświacie, jaką księżyc na lodową pustynię rzucał, spostrzegłem, że złoczyńcy sań dopadają. Lecz koni tam nie było, dawno już uciekły. Hawaldy chciały się jeno ukryć pod wozem. I tak się przepychali, że co chwila który z między płóz wylatywał.
Wąż dostrzegł to kłębowisko, a dostrzegłszy, rzucił się na lód, wypełzł z przerębla i ruszył ku nim, ogonem na boki ruszając.
Wiedząc, że nie zdołam już tych głupców uratować, począłem myśleć, jak samemu ocalić życie. Uciec wszak nie nadążę, tak zwinnie ten stwór się przenosi. Padłem więc na kolana i wzniosłem modły do Pana, błagając go o pomoc. A słyszałem, jak nieszczęśni owi kupcy krzyki wydają przeraźliwe, nieludzkie, jakby z otchłani pełnej czartów dochodziły. I choć nie podniosłem wzroku, widziałem oczyma duszy, jak potwór rozgania ich, jak zanurza w pierwszym zęby, a pozostali pierzchają w cztery strony, rozpaczając. I przysiągłbym, że widziałem, jak dopada każdego z nich, zdążając za jego głosem...
Wtedy Pan zesłał mi rozwiązanie.
Wstałem, gdy krzyki już ucichły. Bestia podwinęła pod siebie ogon jak okrętową linę i pochyliła łeb nad jednym z martwych kupców, odrywając z niego płaty mięsa. A przy każdym kęsie zwracała pysk do góry, aby lepiej przełknąć. Kości trzaskały, gorąca krew spływała strugami, parując na śniegu. Wreszcie, poczwara skończyła. Wybadała językiem, czy nic nie zostało i, cicho stęknąwszy, złożyła głowę do odpoczynku.
Odpiąłem od pasa antałek i rzuciłem tam, gdzie karczma wprzódy stała. Plusk się rozległ, kiedy wpadł do wody.
Bestia, ożywiona natychmiast, ruszyła w stronę dźwięku, na mnie nie zwracając uwagi, a przybywszy, poczęła badać dryfujące na powierzchni szczątki, trącając je czerepem. Ja tymczasem, tak, by hałasu nie czynić, podszedłem do przerębla, z którego wyleźć raczyła, i miecz Havalda podniosłem. A sakiewkę z kolei odpiąwszy, cisnąłem ją do przerębla.
I tym razem wąż zareagował szybko. Nawrócił i, sycząc złowrogo, ruszył prosto na mnie. Wściekły być musiał, bo wachlarze postawił i pofukiwać nie przestawał. Uniosłem miecz nad siebie, w obie go dłonie chwyciwszy, i patrzyłem, jak gad ten olbrzymi coraz bardziej i bardziej się zbliża, aż wreszcie, tuż obok się znalazłszy, minął mnie i głowę zatopił w zimnej toni. Wtedy opuściłem ostrze na kark zwierza, wbijając je aż po rękojeść, a sam odskoczyłem naprędce. Stwór wił się i stękał, i ogonem zarzucał, lecz w końcu skonał.
Bo wiedzieć musisz czytelniku, że poczwara owa z głębin ślepa była zupełnie i jeno słuchem posługiwać się umiała. To w czasie rozmowy z Panem zrozumiawszy, pokonać ją mogłem.
Przez dzień wędrowałem potem, trzęsąc się z zimna i głodu. A w drodze znalazłem jednego z kupców, co w jakiś sposób zbiec zdołać musiał, lecz umierający leżał teraz na śnieżnej zaspie. Wyspowiadał mi się ten człowiek i rozgrzeszyłem go, gdyż żałował szczerze. A nim ducha wyzionął, poprosił mnie, bym odszukał jego żonę i powiadomił o męża śmierci. Tak też obiecałem.
Wędrując dalej, napotkałem konia, z tych jednego, które do sań zaprzęgnięte były. Przerażone było to zwierzę, lecz uspokoiwszy je, wygodnie podróż dalszą odbyć zdołałem.
Dobywszy do drugiego brzegu zatoki, odnalazłem żonę kupca, Kamarę, a z jej pomocą żony pozostałych mężczyzn. Każda z niewiast smuciła się bardzo i w ramionach moich płakała, bo rozbojem zajmowali się ich mężowie po to przecież, by dzieciom jedzenie przynieść.
Żyję więc i jestem teraz w rodzinnej mojej wiosce, na bagnach Oulu. Ale wiedz, ty który to czytasz, że nie cieszę się z powrotu.
Tak wiele wdów w naszych stronach...
Koniec
Krew w żyłach Ci nie zamarzła? Przeczytaj Pasterza