Odgłosy dżungli ucichły, gdy wypchnęli mężczyznę na przód pochodu. Bronił się, wyrywał, ale miał skrępowane dłonie. Byli pod rozgwieżdżonym niebem, na bezdrzewnej polanie w samym sercu tropikalnego gąszczu. Trawiasto-skalisty teren opadał lejowato, a na samym dole ziała czernią ogromna dziura.
Popchnęli go raz jeszcze. Najpierw biegł, potem sturlał się, zatrzymując tuż nad krawędzią groty. Granica lasu została wysoko w górze. Oprawcy zaczęli schodzić ostrożnie i ustawiać się za nim. Trzymali pochodnie; płomienie żarzyły się cicho w nieruchomym powietrzu. Wszyscy mieli rysy rdzennych środkowoamerykańskich Indian.
Tak samo, jak on.
Zagrzmiały bębny. Na czoło grupy wyszedł stary człowiek w nakryciu głowy z kolorowych, rozczapierzonych piór. Uniósł ręce i, półgłosem, zaczął recytować zaklęcia. Łomotanie w membrany wzmogło się. Z głębokiego dołu dobiegły zwielokrotnione echem warknięcia, piski i kłapnięcia. Ofiara miotała się, desperacko próbując wstać...
Ale szaman już zakończył rytuał. Oparł nogę na tułowiu mężczyzny i zdecydowanym ruchem wtrącił go do jamy. Zduszony krzyk ciągnął się przez dłuższą chwilę i urwał, gdy ciało wpadło z pluskiem do wody. Potem słychać było odgłosy szamotaniny i serię krótkich, panicznych wrzasków.
Wreszcie wszystko ucichło.
Zamilkły i bębny; ludzie zaczęli się rozchodzić. Niebawem mroczna dżungla połknęła światła łuczyw, a las na nowo rozbrzmiał dźwiękami cykad i odległym pohukiwaniem ptaków.
te wszystkie historie są słabe
OdpowiedzUsuń