Studnia Śmierci cz. 4 z 7
– Powoli! – głos Petera odbijał się od wilgotnych skał i, rozmyty przez echo, docierał na górę – Jeżeli się zabiję, to kto poniesie mój plecak? – zachichotał.
Pete zjeżdżał na elastycznej linie w głąb jaskini. Trwało to już długo, ale wciąż nie osiągnął dna. Miał na sobie strój do nurkowania i butlę z tlenem. Światło reflektora przymocowanego do jego głowy tańczyło po chropowatych ścianach przy każdym szarpnięciu.
– Dobra, stop!
Dotknął twardej powierzchni. Rozejrzał się. Stał na skalnej półce; mniej więcej dwa metry niżej znajdowała się sadzawka. Woda była krystalicznie czysta i jak na dłoni widział odchodzącą w bok zatopioną jaskinię.
Odpiął się od liny i zadarł głowę.
– Możecie schodzić, znalazłem dno! – krzyknął – Ależ tu śmierdzi... – dodał pod nosem.
Lina powędrowała w górę. Zanim tu zejdą, minie dłuższa chwila, pomyślał Pete. A on nie lubił czekać...
Założył maskę i otworzył dopływ tlenu. Następnie usiadł na krawędzi skały. Odepchnął się rękami i z głośnym pluskiem wpadł do wody.
*
Victoria siedziała oparta o wyciągarkę. Otuliła się kocem. W jednej dłoni trzymała latarkę, drugą przewracała strony laboratoryjnego dziennika. Do tej pory nie miała okazji go przejrzeć. Dylan bez przerwy korzystał z mapy na pierwszej stronie. Ale powiedzieli, żeby włączyła wyciągarkę dopiero, gdy ktoś pociągnie za linę trzy razy. A to nie powinno nastąpić szybko.
Inna kwestia, że, jak na razie, nie znalazła w tekście niczego naprawdę interesującego. Długie tabele danych niewiele jej mówiły. Ale co to?
Kolejny rozdział zatytułowany był „Inicjowanie mutacji w zamkniętym środowisku solnym”. Czy to jakiś żart?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz