Dziedzictwo McDyre'a cz. 3 z 7
Wiatr był lodowaty. Pchał po ziemi wirujące bez ładu suche liście. W kręgu światła rzucanego przez małą lampę wyglądało to tak, jakby grunt przesuwał się pod stopami. Stojący nad grobem mężczyzna drgnął, gdy poczuł na ramieniu dotyk czyjejś dłoni.
– Paniczu Williamie?
Młody McDyre odwrócił się. To był Emerald. Czego on chciał o tej porze?
– Proszę wybaczyć, że wyrwałem pana z zadumy. Sprawa jest poważna.
William owinął się szczelniej ciepłym surdutem.
– Cóż, nie zamierzałem stać tutaj długo. Chciałem tylko chwilę pobyć z dziadkiem. O co chodzi?
– Chodzi właśnie o pana dziada, Joshuę – starzec wyjął zza pazuchy oprawioną w skórę księgę – Czy on opowiadał panu kiedyś zdarzeniach w czasie Samhain?
Panicz poczuł ukłucie irytacji. Teraz Emerald zechce go nękać tymi rodzinnymi bujdami. Co roku w czasie Samhain ktoś porusza temat legendy o ożywających zwłokach.
– Emeraldzie, nie wiem, do czego zmierzasz, ale nie będę tego słuchać.
William chwycił lampę i ruszył w stronę domu, wypatrując najprostszej drogi między nagrobkami.
– Znalazła się Księga Kultu.
Stanął.
– Tak, paniczu – Emerald znów był przy nim – To, co trzymam w dłoni, to księga, której pana dziad tak się obawiał... i którą tak kochał.
McDyre uniósł chyboczącą się na wietrze lampę i spojrzał na gruby wolumin. „Księga Kultu”, mówił dziwacznie wyglądający tytuł. Czy to możliwe?
Pochyleni nad książką, stali pośrodku zaniedbanej nekropolii, a wicher obrzucał ich kikutami gałązek. I wtedy to usłyszeli. Urwany krzyk dobiegł od strony domu. Mężczyźni spojrzeli na siebie i pospieszyli w tamtym kierunku.
*
Panna Mogey już od jakiegoś czasu była przytomna. Blada jak śmierć, leżała na wyszywanej jedwabiem sofie i oddychała ciężko. W salonie zebrali się wszyscy domownicy: pan William z żoną, Emerald, kucharz Aidan, stangreci, a nawet stajenni i służba. Wśród nich była też Kathreene, która stała wraz z innymi pokojówkami z tyłu pomieszczenia. Przestraszona, patrzyła, jak William chodzi nerwowo od kominka do okna; w tę i z powrotem.
– To bzdura! – oświadczył, zatrzymując się w pół drogi – Wszystkich nas ponosi wyobraźnia. Jest ciemno, na zewnątrz szaleje burza, a ta przeklęta książka tylko podsyca nastrój. Z całym szacunkiem, panno Mogey, ale nie mogła pani spotkać przy wejściu do sieni mojego stryjecznego dziadka, ponieważ on nie żyje od trzydziestu lat!
– Proszę pamiętać, paniczu – wtrącił Emerald – że panna Mogey ujrzała brata pana Joshui, pana Patricka, zanim powiedzieliśmy komukolwiek o księdze.
– Mimo wszystko, to absurd.
– Znałam pana Patricka, gdy byłam jeszcze młodą służką i, doprawdy, poznałabym go wszędzie – odezwała się panna Mogey, po czym znów zamknęła oczy i powróciła do dramatycznego łapania oddechu.
William zaciskał pięści, z trudem powstrzymując złość.
– Teraz jednak to ja jestem panem domu i uważam, że najlepiej będzie, jeśli wszyscy po pros...
Przerwało mu charakterystyczne skrzypienie. Ktoś był za drzwiami i, raz po raz, naciskał na klamkę. W salonie zapanowała cisza.
– To dziwne, profesor miał przybyć nieco później... – powiedział panicz pod nosem – Emeraldzie, mógłbyś?
Lokaj wygrzebał z kieszeni klucz i podszedł do drzwi. Rozległ się szczęk otwieranego zamka. Następnie Emerald zaczął uchylać drzwi, ostrożnie i powoli...
Starzec upadł na podłogę, odepchnięty silnym uderzeniem. Do pokoju wkroczyła postać odziana w łachmany. Jej oczy były puste, skóra ziemista, a rysy i cylinder tak charakterystyczne... Stryj Patrick – gdyż niewątpliwe to był on – przesunął wzrokiem po wszystkich twarzach, a potem jego spojrzenie spoczęło na księdze, która leżała na stole. Niespodziewanie wrzasnął, wyciągnął przed siebie otwarte dłonie i rzucił się naprzód, biegnąc niezgrabnie jak kulawy żebrak.
Jedno uderzenie laską powaliło go na parkiet. Wypolerowany but opadł na jego głowę i kark stryja pękł z suchym trzaskiem. Gdy William dokonał dzieła, wyprostował się i rzekł:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz