Dziedzictwo McDyre'a cz. 7 z 7
Był pogodny, jesienny dzień. Słoneczna mgiełka wypełniała salon, aż raziło oczy. Domownicy siedzieli przy długim stole i gwarzyli wesoło.
– Muszę przyznać, że gdyby nie ten piorun, Aidena i mnie już by tu nie było! – rozprawiał żywo William – Te diabelskie pomioty otoczyły nas i nie dawały najmniejszej okazji do ucieczki. Wtedy piorun uderzył w pobliskie drzewo, doprawdy, gęsto sypnęły się iskry!
– I to nas uratowało – pochwycił Aiden – Z płonącymi badylami w rękach trzymaliśmy ich na dystans. Bały się te skubańce ognia, oj tak!
– Pamiętajcie, że nie byłoby tu żadnego z nas, gdyby nie Kathreene – skarcił ich Emerald – Wszystko wskazuje na to, że zanim trafiła do sierocińca, rodzice wpoili jej język praojców. Dopiero, gdy nauczyła się czytać, zrozumieliśmy, że go zna. Ale przede wszystkim, okazała wczoraj niesłychaną odwagę!
Kathreene poczuła, że się rumieni.
Nagle, ktoś zastukał w drzwi. Zgromadzeni spojrzeli po sobie. Sir William położył dłoń na pistolecie.
– Proszę! – zawołał.
Klamka opadła i w progu stanęła znana dobrze wszystkim osoba. Otyły mężczyzna, w ubłoconych spodniach, porwanej pelerynie i dawno rozbitych okularach. Był nienaturalnie blady, lewa ręka zwisała bezładnie wzdłuż ciała, a tułów upstrzony był śladami ugryzień. Przybysz rozwarł usta w krzywym uśmiechu.
Dobrze się czyta, ale zdecydowanie za mało krwi i brutalności w porównaniu do "Granic Bólu" ;)
OdpowiedzUsuń