Kierowca zatrzymał karetkę szybko, ale z wyczuciem. Wyłączył syrenę, lecz niebieskie światła wciąż migały nerwowo na tle szarego nieba. Ogromny budynek szpitala przypominał wiktoriański pałac, z mnóstwem wieżyczek i brunatnych ornamentów. Tylne drzwi ambulansu otworzyły się i dwóch mężczyzn w pomarańczowych kurtkach zaczęło wyciągać wózek z leżącym nań człowiekiem. Nagle, chory chwycił jednego z nich za rękaw, próbując się podnieść.
– Dajcie spokój, mogę przecież chodzić!
– Lepiej niech pan... – zaczął protestować lekarz, ale tamten już stał na własnych nogach i uciszał go uniesioną dłonią.
Pacjent był młodym mężczyzną, o potarganych ciemnych włosach i obsypanej siniakami twarzy. Był wyraźnie wkurzonym młodym mężczyzną. Wyłuskał z kieszeni marynarki okulary i, zadzierając głowę, spojrzał na ponurą bryłę szpitala. Następnie ruszył przed siebie i z pewnością upadłby, gdyby sanitariusze nie zareagowali w porę. Chwycili go pod ramiona i wprowadzili do środka.
*
Dziewczyna w recepcji nawet nie podniosła wzroku znad klawiatury, gdy stanęli przy szerokiej ladzie.
– Dowód proszę – jej głos był beznamiętny i monotonny – Dziękuję. Pan Jack Hedgehorn. Proszę iść na koniec korytarza, ktoś pana obejrzy.
Jack poczuł szarpnięcie i sanitariusze pociągnęli go w głąb długiego holu. Na nisko zawieszonym suficie co kilka metrów rozmieszczone były jarzeniówki. Ich żółte światło padało półkolami na surowe szpitalne ściany. Ostatnia świetlówka migała szaleńczo w nierównym tempie.
Jack wciąż odczuwał gorycz. Pobity przez bandę kretynów pod domem ministra! Nie dość, że nie miał materiału z manifestacji – i na samą myśl o tym, co powie naczelny, poczuł w żołądku ścisk – to jeszcze trafił tu, do jakiegoś niewydarzonego szpitala na przedmieściu. Szlag by to wszystko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz