Granica bólu cz. 6 z 6
Doktora Damspella nie było na sali operacyjnej. Nie było nikogo. Pielęgniarze przywieźli Jacka i zostawili go pod przymocowaną do sklepienia ogromną lampą – a następnie, wyszli. Lekarka, która towarzyszyła im na korytarzu, odprowadziła ich tylko do windy, po czym także gdzieś znikła. Leżał teraz sam, przywiązany do łóżka, z walącym jak młot kowalski sercem.
Sala urządzona była profesjonalnie. Ściany pokryte glazurowanymi płytkami. Na jednej z nich wisiał pokaźnych rozmiarów ekran, aktualnie wyłączony. Tuż obok stołu, na którym Jack leżał, ustawiono na piętrowych stolikach rozmaite aparatury. Jedna z nich wyglądała jak kuchenka mikrofalowa. Z innej wychodził długi wąż, przypominający rozciągniętą harmonijkę albo słoniową trąbę. Jeszcze bliżej rozłożone były narzędzia, na które Jack wolał w ogóle nie patrzeć...
Usłyszał jakiś ruch. Zza ustawionego w rogu parawanu wyszedł doktor, w czepku i zielonym fartuchu. Obcasy jego butów stukały miarowo w twardą podłogę.
Nie spieszył się.
Gdy stanął przy stole, wlepił w Jacka swoje świdrujące spojrzenie.
– Dobry wieczór, panie Hedgehorn.
Jack nie odpowiedział. Damspell okrążył stół i zniknął na moment z jego pola widzenia. Po chwili był z powrotem. Z tyłu coś zatrzeszczało, stuknęło i nagle, z niespodziewaną mocą, rozbrzmiały pierwsze dźwięki „V Symfonii” Beethovena. Doktor zmarszczył brwi i zniknął ponownie. Muzyka przycichła. Następnie wrócił.
– Uwielbiam muzykę poważną. Lubię słuchać jej podczas operacji, choć nie zawsze mogę wnosić tu gramofon – zaczął delikatnie odczepiać klamry, przytrzymujące plastikowy rękaw Jacka – Zapewne słyszał już pan o mojej teorii granicy bólu. Przyszła pora, aby poznał ją pan w praktyce.
Doktor Damspell ściągnął usztywniacz, szarpnąwszy mocno. Jack zawył z bólu. W tle rozpoczęła się solowa partia skrzypiec. Teraz chirurg wziął do ręki kredkę. Nakreślił na przedramieniu dziennikarza prostą linię, po czym podniósł skalpel. Przytknął ostrze do początku linii, naciskając lekko. Po chwili zreflektował się i, sięgając w bok, wyszperał wśród narzędzi gumowy gryzak, który włożył Jackowi do ust.
– Przepraszam, zapomniałbym.
Skalpel wbił się w ciało pacjenta i, precyzyjnie przecinając skórę, zostawił cienki krwawy ślad. Jack zacisnął zęby na gryzaku i zmarszczył powieki. Jego nozdrza nerwowo łapały powietrze.
W dłoni Damspella pojawiło się coś, co wyglądało jak płaski kawałek metalu, zagięty z obydwu stron. Lekarz rozszerzył palcami nacięcie na ręce Jacka i włożył przedmiot do tak powstałej krwawej jamy. Narzędzie utrzymywało krawędzie rany w odpowiedniej odległości. Jeszcze trochę pogrzebał miniaturową łyżeczką i na dnie czerwonej dziury ukazała się jaśniejsza powierzchnia kości. Spojrzał na twarz pacjenta. Oblicze Jacka zdradzało cierpienie.
– Pana ręka została złożona i należycie usztywniona, ale jestem pewien, że chciałby pan mieć ją sprawną jak najszybciej. Dlatego – wyprostował się i podszedł do stolika – Postaram się umocować kość najlepiej, jak potrafię.
Ku przerażeniu Jacka, doktor podniósł stalowy gwóźdź, długości ludzkiego palca, rozszczepiony przy główce na trzy dodatkowe pręty. W drugiej ręce dzierżył lekarski młotek. Muzyka w tle nasiliła się. Zadudnił patetyczny motyw sekcji dętej i igła utknęła w jednym z rowków winylowej płyty, wywołując trzeszczenie i szum.
– Do diaska! – zaklął Damspell, po czym odłożył narzędzia i podszedł do gramofonu.
W głowie Jacka myśli przemykały błyskawicznie. Wyginając pod dziwacznym kątem palce zdrowej dłoni, wyłuskał spod rękawa mały nożyk. Chwycił go mocno, układając między kciukiem, boczną krawędzią dłoni i palcem serdecznym. Dzięki Bogu, że bywał czasem w barze sushi! Przyłożył ostrze skalpela do skórzanego paska na nadgarstku i zaczął poruszać nim w tył i w przód.
Symfonia rozbrzmiała ponownie. Doktor ustawił ramię gramofonu i wracał do stołu. Jack prędko przestał piłować i przykrył nożyk dłonią.
– Już dobrze, panie Hedgehorn. Możemy kontynuować zabieg.
Gdy lekarz przystawił do jego kości gwóźdź i uniósł młotek, mężczyzna odwrócił głowę.
Łup! Drobne fragmenty kości odprysły na bok, stróżka świeżej krwi spłynęła po łóżku na podłogę.
Łup! Łup! Jack nieomal stracił przytomność. W pomieszczeniu unosił się zapach świeżo odłupanej kostnej tkanki, taki sam, jaki czuć podczas borowania u dentysty.
–Doskonale – doktor przetarł ślady krwi na chirurgicznej masce – Teraz wprowadzimy druty. Mam nadzieję, że czuje się pan dobrze?
Jack rzucił mu tylko pełne nienawiści spojrzenie. Gdyby tak znowu odszedł, chociaż na chwilę...
Damspell wziął do rąk trzy proste, długie druty. Każdy z nich, z krawiecką precyzją, przełożył przez otwory w pręcikach gwoździa. Następnie, wpychał je powoli w żywe ciało pomiędzy kością łokciową i promieniową.
Jack najpierw poczuł ukłucie. Rozeszło się w jego ręce, jak kwas mlekowy po dużym wysiłku. Ale zaraz potem uderzył go rozrywający ból, taki, który odbiera zmysły i wyciska łzy; tym gorszy, że nie można go powstrzymać.
I równie nagle, jak się pojawił – zniknął. Minęło kilka sekund zanim dziennikarz zrozumiał, co się stało. Doktor, klnąc pod nosem, znów poszedł poprawić magnetofon. Jackowi szumiało w głowie, zdawało mu się, że lewa strona jego ciała jest zupełnie bezwładna. Ułożył między palcami nożyk i piłował, piłował z całych sił; musiał zdążyć, zanim Damspell wróci.
Udało się. Skórzany pasek puścił. W ręce Jacka powróciło normalne krążenie. Trzymał teraz skalpel kurczowo w dłoni i, gdy tylko doktor podszedł wystarczająco blisko, ugodził go z całej siły w brzuch. Damspell opadł na kolana. Jego twarz znalazła się na wysokości stołu. Jack pchnął raz jeszcze, w jedno oko, potem drugie. Wreszcie upuścił lancet na twarda podłogę, a tuż obok zwalił się martwy chirurg.
Jack Hedgehorn opadł na łóżko. Wypluł gryzak i oddychał ciężko, nie otwierając oczu. Wygrał. Tego był pewien. Będzie żył.
Wciąż nie unosząc powiek, słuchał, jak drzwi sali otwierają się i ktoś wchodzi do środka. Chyba więcej niż jedna osoba. Następnie dobiegł go odgłos szurania, jakby ktoś ciągnął coś ciężkiego. Odezwał się głęboki, basowy głos:
– Pora przejść na emeryturę, doktorze Damspell. A pani, doktor Elizabeth, zgodnie z pani życzeniem, przejmuje naszego kłopotliwego pacjenta.
Dziennikarz otworzył oczy. Drzwi właśnie zamykały się za otyłym mężczyzną w czarnym garniturze. Na podłodze aż do wyjścia ciągnął się rozmazany krwawy ślad. Przy stole operacyjnym stała ta sama atrakcyjna lekarka o kasztanowych włosach.
– Witaj, Jack – przyglądała się dokładnie jego poranionej ręce – Widzę, że doktor usztywnił ci kości przedramienia. Niestety, nigdy nie był dobry w układankach. Zrobił to trochę krzywo.
Wzięła ze stolika młotek i grube, żelazne dłuto.
– Nie przejmuj się. Postaram się to naprawić.
*
Przeraźliwy krzyk Jacka jeszcze długo unosił się nad gmachem szpitala, gdy miasto witało kolejny, ponury dzień.
Koniec